ArtykulyPowiązania

Na małej, skończonej planecie

Od czasu gdy pod koniec XVIII wieku Thomas Malthus opublikował książkę, w której stwierdzał, że liczba ludności ma tendencje do wzrostu wykładniczego, a ilość ziem ornych jest ograniczona, to nieuniknione jest osiągnięcie stanu przeludnienia a w konsekwencji upadku. Tymczasem, choć od prognozy Malthusa minęło już ponad 200 lat, do niczego takiego nie doszło, choć populacja w tym czasie wzrosła od niecałego miliarda do 7,5 miliarda obecnie. Skolonizowanie nowych terenów, takich jak Ameryki czy Australia pozwoliło znacząco zwiększyć areał ziem uprawnych, rozwój technologii pozwolił zaś zwielokrotnić plony i zapewnić gospodarce dopływ innych niezbędnych surowców.

Jednak wciąż wypływa pytanie, czy wieczny wzrost gospodarczy, zakładany przez zdecydowaną większość ekonomistów, jest możliwy.I czy wystarczy na to surowców i środowiska? Skąd te głosy?

Zacznijmy od kwestii fundamentalnych.Aby wyprodukować dobra konsumpcyjne o pewnej wartości, wykorzystujemy pewną ilość zasobów/surowców. Przy okazji powstaje pewna ilość odpadów: podczas wydobycia, przy przeróbce np. w hucie czy w fabryce, podczas użytkowania (w samochodzie będą to np. smary i oleje, a przede wszystkim to, co z rury wydechowej trafia do traktowanej jak otwarty i darmowy śmietnik atmosfery), a wreszcie podczas utylizacji, kiedy nasz cenny kiedyś produkt kończy swój żywot.

Jeśli chcemy zwiększyć PKB (który musi rosnąć, aby system finansowo-gospodarczy się nie załamał), musimy produkować coraz więcej dóbr. Logiczny wniosek: potrzeba coraz więcej energii i powstaje coraz więcej odpadów. Z grubsza licząc, wzrost wszystkich tych wielkości jest ze sobą zgodny.

No dobrze, aby wyprodukować dwukrotnie więcej, nie musimy zużyć podwójnej ilości surowców i wytworzyć dwa razy tyle odpadów. Możemy poprawić efektywność produkcji, aby przy zużyciu tej samej ilości zasobów wyprodukować więcej towarów, a także wprowadzić rygorystyczną kontrolę zanieczyszczeń, dzięki czemu ilość zużytych zasobów nie wzrośnie o 100%, lecz zaledwie o 70%, a ilość odpadów o 50%. Oznacza to, że (przy podwajaniu się produkcji co dwadzieścia kilka lat) zużycie zasobów będzie się podwajać co trzydzieści kilka lat, a ilość odpadów – co lat czterdzieści kilka. 

Aby zużycie zasobów i ilość odpadów z produkcji przemysłowej nie rosły, potrzebne są znacznie dalej idące zmiany w zamykaniu cyklu produkcyjnego przez odzysk surowców, zwiększanie trwałości dóbr i ograniczanie zużycia zasobów nieodnawialnych. Nawet jednak daleko idąca poprawa efektywności jest nie do pogodzenia z wiecznym wykładniczym wzrostem gospodarczym. Przy dziesięciokrotnym wzroście PKB, aby zużycie zasobów się nie zmieniło, musiałby nastąpić spadek ich zużycia na jednostkę PKB o 90%. Możliwe? Przy tysiąckrotnym wzroście PKB powinniśmy zużywać na wytworzenie jednostki PKB już tylko 0,1% obecnie zużywanych zasobów. To zupełnie nierealne. Oczywiście możemy też wytwarzać PKB w inny sposób, na przykład w informatyce, turystyce czy sztuce. Zmiany te są jednak dość powolne i nie nadążają za wykładniczymi funkcjami wzrostu długu i wzrostu PKB. Wzrost gospodarczy, coraz większy popyt i podaż idą więc w parze ze zużyciem zasobów i z konsekwencjami środowiskowymi. Pnące się coraz szybciej w górę krzywe gospodarki oraz eksploatacji zasobów i środowiska to dwie strony tego samego medalu.

Ilustracja 1. Trendy gospodarcze oraz eksploatacji zasobów i środowiska.

Przyjrzyjmy się zasobom: dzielimy je na odnawialne i nieodnawialne. Zasoby odnawialne, takie jak drzewa w lesie czy ryby na łowiskach, można pozyskiwać w tempie nie szybszym niż tempo ich odradzania się. Jeśli przekroczymy ten limit, po jakimś czasie zamiast lasu będziemy mieć karczowisko, a zamiast łowisk… puste akweny. Jeszcze w latach 90. XX wieku na nasze potrzeby (żywność, opał, produkcję papieru, materiałów budowlanych, mebli itp.) wykorzystywaliśmy 20% lądowej produkcji biomasy. W pierwszej dekadzie obecnego stulecia było to już 25%. Przy obecnych trendach do połowy stulecia będziemy wykorzystywać ponad połowę całej lądowej produkcji biomasy. A potem co? Kolejne podwojenie? I jeszcze następne? To niemożliwe, już zresztą dużo wcześniej koszty związane z degradacją ziem rolnych i utratą usług ekosystemów staną się nie do zniesienia.

Większość terenów nadających się do uprawy i hodowli jest już zagospodarowana. Według FAO (Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa), 38% powierzchni Ziemi wolnej od lodu zostało zamienione w tereny rolne. Tereny zajęte przez uprawę rolną zajęły już 70% powierzchni wszystkich terenów trawiastych, 50% terenów sawann i zajętych niegdyś przez lasy oraz 27% terenów lasów tropikalnych. Na znaczące powiększenie terenów uprawnych nie ma co liczyć, ponieważ resztę obszarów stanowią głównie góry, tundra, pustynie, tereny miejskie. Tymczasem w ciągu ostatnich 40 lat z powodu erozji straciliśmy 30% ziem uprawnych na świecie, a obecnie co roku tracimy aż 12 milionów hektarów ziem uprawnych. Ilość plonów zbieranych z hektara wciąż rośnie, jednak coraz wolniej. Nazywany ojcem zielonej rewolucji Norman Borlaug, który za swoje osiągnięcia na tym polu otrzymał w 1970 roku Nagrodę Nobla, przyznawał, że dał ludzkości wytchnienie jedynie na pewien czas – szacował go na jakieś 40 la. Coraz więcej wskazuje, że jego szacunki były całkiem trafne – populacja ludzka wciąż rośnie, a areał ziem rolnych nie.

W porządku, a co z oceanami? Można się żywić rybami i innymi owocami morza, prawda? Niestety, stan światowych łowisk również nie wygląda najlepiej.

Ilustracja 2. Mapa pokazująca ilość ton dużych ryb ze szczytu łańcucha pokarmowego przypadających na kilometr kwadratowy oceanu w roku 1900 i 2000.

Problem ten nie dotyczy jedynie północnego Atlantyku. Mimo pustoszenia oceanów światowe zapotrzebowanie na ryby rośnie, a floty rybackie intensyfikują połowy. Trawlery przemierzają cały świat, docierając nawet w najdalsze regiony globu – na wody Arktyki, Antarktydy i na środek Pacyfiku. W ciągu 30 lat liczba ryb w Zatoce Tajlandzkiej spadła o 90%, u brzegów Malezji spadek wyniósł 80–90%, a na Filipinach 50–80%. Nawet państwa wyspiarskie położone na środku Pacyfiku przewidują, że w ciągu 25 lat dojdzie do załamania się łowisk. Niezależnie od naszych wysiłków podejmowanych w celu zwiększenia połowów, mimo rosnącego tonażu flot i coraz nowocześniejszych technologii, ilość odławianych na świecie ryb przestała rosnąć już kilkanaście lat temu. Po przetrzebieniu populacji dużych ryb żyjących blisko powierzchni sięgnęliśmy po ryby głębinowe. Ponieważ wiele z nich żyje długo i rozmnaża się powoli, ich odławianie przebiega znacznie szybciej, niż ich populacje są w stanie się regenerować. Całościowa analiza globalnego stanu łowisk pokazuje, jak szybko pogarsza się ich stan.

Ilustracja 3. Stan łowisk wyrażony jako odsetek całości światowych łowisk na podstawie danych FAO.

Jeśli „wyścig do łowisk” będzie przebiegać tak jak dotychczas, wkrótce ilość odławianych ryb zacznie pikować – w przeliczeniu na osobę już to zresztą następuje.

Ze spadkiem wydobycia ryb próbujemy sobie radzić poprzez rozwój ich hodowli. Jednak preferowane przez nas gatunki, takie jak łososie czy tuńczyki, to ryby drapieżne, które jedzą inne ryby. Na każdą tonę „wyprodukowanych” w ten sposób ryb potrzeba 5–10 ton pokarmu. Najbardziej oczywistym wyborem są małe ryby, o znacznie mniejszej wartości komercyjnej – trałujemy więc „do czysta” oceany nawet z najmniejszych rybek. Tym samym kompletnie dewastujemy piramidę żywnościową w oceanie, tak że nawet gatunki, które w naszym zamierzeniu chcielibyśmy oszczędzić, takie jak delfiny czy foki, w kompletnie zdegradowanym ekosystemie nie mogą znaleźć dla siebie jedzenia. Ryby hodowlane możemy też karmić roślinami, na przykład soją. Pod jej uprawy karczujemy miliony hektarów lasu deszczowego w Amazonii, zabijając tym samym najbogatszy ekosystem planety. W rezultacie otrzymujemy ryby, które nie pływały w oceanie, goniąc ofiary i uciekając przed drapieżnikami, lecz które całymi dniami, stłoczone wraz z gromadą swoich pobratymców, unosiły się w zbiornikach pełnych odchodów, pestycydów, antybiotyków i innych chemikaliów. Zamiast zdrowego dla nas mięsa ryby te mają tłuszcz w koszmarnym stopniu przesycony różnymi toksycznymi związkami. Od kiedy zapoznałem się z wynikami badań stężeń związków chemicznych w rybach hodowlanych, od łososi z Norwegii po pangi z delty Mekongu, przestałem jeść to paskudztwo.

Temu, co robimy z glebami, łowiskami, lasami, wodami śródlądowymi, atmosferą i wieloma innymi zasadniczo odnawialnymi zasobami, można poświęcić całe tomy. Z jednej, omówionej dotychczas strony to problem czysto praktyczny. Istnieje jednak też druga strona – etyczna.

Jak sądzisz, jaką część masy ssaków lądowych stanowi Homo sapiens? A jego zwierzęta hodowlane? A ile przypada na całą resztę od słoni, nosorożców, zebr, żyraf i lwów po małpy, wiewiórki, szczury i myszy?

Waga ludzi to obecnie blisko 30% całości wagi ssaków lądowych, nasze zwierzęta hodowlane to niemal 70%. Na całą resztę przypada około 2–3% (i szybko maleje). Zaledwie w drugiej połowie XIX wieku wraz z naszym inwentarzem ważyliśmy tyle, ile dziko żyjące zwierzęta. Tysiąc lat temu to na dziko żyjące ssaki przypadało ponad 90% masy. Czy dziwi Cię, że przez ostatnich 15 lat liczba żyraf na świecie spadła o połowę? To jeden z niezliczonych przykładów.

Przejęliśmy na swoje potrzeby prawie całą powierzchnię Ziemi, a jej lądy i oceany stały się naszą monokulturą rolniczą, którą zarządzamy na zasadzie opłacalnych biznesowo planów, natomiast cała reszta życia na Ziemi została zepchnięta na margines. Wycinamy lasy, osuszamy mokradła, rzeki ujmujemy w betonowe koryta i fragmentujemy zaporami, pozostałe jeszcze ekosystemy tniemy na fragmenty drogami, zabudowaniami i polami, zanieczyszczamy gleby, powietrze i wody, polujemy i robimy setki innych rzeczy, które dla postronnego obserwatora mogłyby wyglądać jak konsekwentnie realizowany plan wojny z resztą biosfery. Co można dobrego powiedzieć o gatunku, który uważa, że eksterminacja kolejnego gatunku co kilka minut jest okej? Najpierw znikają przeszkadzające nam wielkie drapieżniki, później inne duże zwierzęta. Obecnie znikają nawet owady, takie jak pszczoły czy motyle. Pomiary dokonywane w Niemczech pokazują, że w ciągu zaledwie ćwierćwiecza populacja owadów spadła o ponad 80%. Dla całego świata szacuje się spadek o blisko 50% w ostatnich 40 latach. Większość z nas nie zauważa tego powolnego procesu, co najwyżej odnotowujemy z satysfakcją, że mniej owadów rozpaćkuje się na szybie naszego samochodu niż dawniej…

Utratę kolejnych gatunków można porównać do wypadających z samolotu nitów. Wypadnie jeden nit – i nic się nie dzieje, samolot leci dalej. Wypadnie drugi, piąty, dziesiąty, setny… i wciąż nie widać różnicy. Jednak po wypadnięciu któregoś kolejnego nitu sytuacja zmienia się diametralnie. Wygląda to tak, jakbyśmy uparli się przetestować, gdzie znajduje się granica odporności sieci życia. A następnie – z uśmiechem na ustach i przeświadczeniem o własnej nieśmiertelności – ją przekroczyć.

Tak wygląda eksperyment przeprowadzany przez nas na ekosystemie naszej planety. A i tak niektórym wciąż jest mało, wciąż chcą więcej i więcej – na pewno spotkałeś na swojej drodze ludzi narzekających, jak to ochrona przyrody przeszkadza we wzroście gospodarczym. Mamy więc rezultaty tego sposobu myślenia.

Tyle o zasobach odnawialnych. Ale istnieją też zasoby nieodnawialne, takie jak ropa, węgiel, rudy metali czy złoża fosforu, które nie odtwarzają się w ogóle lub w satysfakcjonującym nas przedziale czasowym.

Ilustracja 4. Jakość eksploatowanych rud złota dla czołowych krajów prowadzących jego wydobycie.

Na początku XX wieku eksploatowaliśmy rudy złota zawierające około 20 gramów złota na tonę skały. W połowie stulecia jakość eksploatowanych rud spadła do 10 gramów na tonę, a dziś w USA, Kanadzie i Australii sięgamy po rudy mające 2–3 gramy złota na tonę. Czyżby rudy złota wysokiej jakości już nam się znudziły?

Oczywiście, że nie. Najpierw sięgaliśmy po te łatwo dostępne, na przykład położone płytko, wielkie, w dogodnych warunkach geologicznych i miejscach złoża wysokiej jakości. Kiedy te się kończą, sięgamy po złoża niższej jakości: położone głębiej, mniejsze, gorszej jakości (ropa zasiarczona lub w piaskach roponośnych, rudy metali o niższej koncentracji itp.), w trudniejszych warunkach geologicznych i infrastrukturalnych. W tym celu opracowujemy nowe technologie (wydobycie ropy spod dna oceanicznego, przetwarzanie bitumenu w ropę syntetyczną, szczelinowanie hydrauliczne itp.), a także intensywnie szukamy nowych złóż po całym świecie.

Jednak to, gdzie sięgamy i po jak niskiej jakości zasoby, powinno dać nam do myślenia. Czy gdyby wciąż były łatwo dostępne złoża, takie jak w Teksasie 100 lat temu, to próbowalibyśmy wydobywać ropę w Arktyce, z piasków roponośnych, spod głębokiego oceanu albo ze skał łupkowych? Nie, nie robilibyśmy tego. Robimy tak tylko dlatego, że jest to już „najlepsza dostępna opcja”. Wszystko to ma jednak swoje granice – przykładowo, jeśli będziemy mieć do wydobycia ropę ze złoża o rozmiarze wanny położonego pięć kilometrów pod dnem oceanu, to w celu pozyskania tej energii będziemy musieli zużyć dziesiątki (a pewnie raczej tysiące) razy więcej energii, co nie będzie miało sensu energetycznego – zamiast pozyskiwać energię, tracilibyśmy ją.

Tak więc zasoby nieodnawialne będą miały swój szczyt wydobycia, jest tylko kwestią czasu, czy w danym wypadku będzie to za lat kilka, kilkadziesiąt, kilkaset czy kilka tysięcy. Dla wielu zasobów, takich jak paliwa kopalne czy rozmaite minerały, wszystko wskazuje, że nastąpi to już za naszego życia. Finalnie zaś tempo pozyskiwania zasobów nieodnawialnych musi spaść do zera – to elementarna matematyka.

Czy to może trwać wiecznie?

Przyjrzyjmy się raz jeszcze naszym wykresom gospodarki i zasobów z Ilustracji 1.Krzywe zasobów pną się w górę, ciągnięte przez krzywe gospodarcze, a szczególnie niebieską krzywą PKB, której jak najszybszy wzrost wykładniczy stał się naszym głównym celem

Co by oznaczało utrzymanie dotychczasowego modelu gospodarczego? W XX wieku światowy PKB wzrósł dwudziestokrotnie – cieszymy się nieporównywalnie większym dobrobytem materialnym niż nasi pradziadkowie. Ekonomiści mówią, że aby światowa gospodarka miała się dobrze, nie było bankructw, bezrobocia i innych niemiłych „atrakcji”, powinna rosnąć co najmniej w tempie 3% rocznie – oznacza to dwudziestokrotny wzrost w ciągu stulecia. W rezultacie między 1900 a 2100 rokiem wielkość światowej gospodarki wzrosłaby czterystukrotnie (rośniemy dwudziestokrotnie w XX wieku i od tego poziomu jeszcze 20 razy w XXI wieku).

Z punktu widzenia dobrobytu brzmi to fantastycznie: każdy z nas miałby wielki dom, basen, trzy samochody i własny helikopter. Pojawia się jednak pytanie: „Skąd wziąć na to wszystko zasoby?”. I kolejne: „Gdzie upchnąć powstałe odpady?”. I następne: „Co pozostanie wtedy z ekosystemów?”. I jeszcze parę innych…

Jednak ten wzrost krzywych zasobów i eksploatacji środowiska nie będzie trwał wiecznie – w końcu osiągnie szczyt, zarówno dla zasobów odnawialnych, jak i nieodnawialnych. Usiądź teraz i zastanów się: co stanie się z krzywymi gospodarczymi, gdy kolejne krzywe zasobów wyhamują lub zaczną spadać? Czy wciąż będą pędzić coraz szybciej w górę?

Zwizualizujmy to sobie. Powiedzmy, że wszystkie zasoby, które pozyskaliśmy od początku rewolucji przemysłowej do 1900 roku (wydobyty węgiel, rudy metali itp.), wrzuciliśmy do jednego wielkiego kontenera:

Jak długo zapełnialibyśmy drugi taki sam kontener? Dla uproszczenia przyjmijmy, że w XX wieku światowa gospodarka rosła, podwajając się średnio co 25 lat.

Jak pamiętasz na pewno z historii bakterii z początku rozdziału, podczas podwojenia zużywamy tyle zasobów, co w całej wcześniejszej historii. Drugi taki kontener będziemy zapełniać więc przez 25 lat – do 1925 roku. Kontener zapełniony od 1925 do 1950 roku będzie już dwa razy większy. I tak dalej…

Kolejne podwojenia produkcji, owacyjnie przyjęte przez światową gospodarkę, zaczynają wyglądać niepokojąco:

W tej skali prześledzenie zużycia zasobów do roku 2100 (jeszcze trzy podwojenia po 2025 roku) nie zmieściłoby się nam na kartce.

Bardzo często utożsamiamy wzrost z postępem i rozwojem. Do pewnego stopnia jest to uzasadnione – bogate społeczeństwa żyją dłużej, bezpieczniej, wygodniej i są lepiej wykształcone. Czy wobec tego stały wzrost gospodarczy powinien być naszym głównym celem? Czy na pewno wzrost równa się postępowi, rozwojowi i naszemu zadowoleniu z życia? I czy są granice możliwości i opłacalności wzrostu? Czy może wzrost jest tylko chwilowym trendem koniecznym do osiągnięcia określonego poziomu bogactwa, które później będzie utrzymywane na mniej lub bardziej stałym poziomie?

Myślę, że 99% współczesnych ekonomistów odpowie, że wzrost ma trwać wiecznie. Ekonomiści zwykle traktują środowisko naturalne jako element naszej gospodarki (lasy, łowiska, kopalnie, studnie, pastwiska, pola uprawne). Jeśli jeden element się wyczerpuje, to po prostu zastępujemy go innym, a system gospodarczy działa i rośnie dalej. Obecna neoklasyczna doktryna ekonomiczna nawet nie dopuszcza czegoś takiego, jak kwestia wyczerpywania się zasobów, twierdząc, że nigdy ich nie zabraknie, bo rosnące ceny, usprawnienia techniczne i substytuty zawsze zapewnią ich wystarczającą ilość. W teorii nie ma więc żadnych ograniczeń dla wzrostu wykładniczego i wyczerpywania zasobów. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie jeden drobny fakt: żyjemy na planecie o ograniczonej wielkości.

Pokazana poniżej ilustracja podsumowuje to, co dotychczas powiedzieliśmy. Przyjrzyj się jej uważnie.

Ilustracja 5. Nasza gospodarka (przedstawiona jako żółte koło) pobiera potrzebne do jej działania zasoby (z lewej strony), które po ich wykorzystaniu zamieniają się w odpady (z prawej strony).

W centrum obrazu znajduje się nasza gospodarka (zresztą tak ją zwykle postrzegamy). W obecnym systemie musi ona rosnąć wykładniczo. I rośnie. Wzrostowi gospodarki (mierzonemu wzrostem PKB) towarzyszy wzrost produkcji. Rośnie populacja świata, produkcja przemysłowa, liczba samochodów i samolotów, zużycie papieru, cementu, stali i nawozów.

Kiedy rośnie gospodarka, coraz grubsza staje się też strzałka pobieranych zasobów. Napędzające cały system paliwa kopalne są bezzwrotnie spalane. Metale i minerały w dużej części trafiają na wysypiska i do spalarni. Rośnie również ilość zużywanych zasobów odnawialnych – drewna, wody, ryb, rośnie także powierzchnia terenów zajmowanych pod rolnictwo, hodowlę i infrastrukturę (choć z braku nowych terenów już nie wykładniczo), czego skutkiem jest kurczenie się obszarów leśnych, mokradeł i terenów zamieszkanych przez dzikie zwierzęta.

Wpuszczane do systemu zasoby stają się odpadami. Niektóre trafiają tam szybko – jak spalany węgiel zamieniany w dwutlenek węgla, pyły, metale ciężkie, tlenki siarki i azotu. Inne wolniej – jak spłukiwane do rzek nawozy, metale, plastik i związki chemiczne ze starych przedmiotów i urządzeń. Wiele z tych odpadów z naszej działalności ma bardzo długi czas istnienia w środowisku, sięgający dziesiątków tysięcy lat.

Nasza gospodarka jest powiązana z biosferą, w której funkcjonuje. Biosfera jednak nie rośnie razem z naszą gospodarką. Jej rozmiar się nie zmienia. Nie przybywa ropy, węgla, nowych terenów do zagospodarowania ani miejsca na odpady. Wymierają gatunki, znikają lasy, łowiska i całe ekosystemy. W pewnym momencie musi dojść do sytuacji, w której zacznie brakować potrzebnych do funkcjonowania systemu zasobów i/lub możliwości w miarę bezproblemowej absorpcji odpadów. Moment, w którym dojdzie do zderzenia z ograniczeniami biosfery, będzie punktem krytycznym dla całego obecnego systemu gospodarczego i może pociągnąć ze sobą wiele nieprzyjemnych konsekwencji (zwłaszcza gdy zajdzie w sposób niekontrolowany).

Kiedy rosnąca populacja i gospodarka ogarniają i pochłaniają coraz większą część biosfery, przynosi to poważne koszty, które pokazane zostały strzałkami idącymi od odpadów do naszej gospodarki oraz zasobów. Jeśli zanieczyszczamy środowisko – pogarszamy jego stan i degradujemy zasoby niezbędne do życia wszystkich żywych stworzeń, w tym nas – ludzi. Aby temu zapobiegać lub choćby tylko ograniczać negatywne dla nas skutki, musimy budować filtry, oczyszczalnie ścieków i zakłady odsalania wody morskiej, musimy też ponosić koszty zdrowotne zanieczyszczeń. Degradacja środowiska wpływa również na dostępność zasobów – wyjałowione i zerodowane gleby nie dadzą nam plonów, nie wypijemy brudnej wody, a w oceanicznych strefach beztlenowych nie złowimy ryb.

W miarę jak zasoby się wyczerpują, koszt zapewnienia ich dalszego dopływu do gospodarki wzrasta – coraz więcej pracy i środków trzeba zainwestować, aby pozyskać określoną ilość zasobu; w miarę wzrostu zanieczyszczenia środowiska rosną koszty zdrowotne, spada produktywność rolnictwa i rybołówstwa.

Czy zatem PKB na pewno jest właściwą miarą postępu? Specjalizujący się w kwestiach środowiskowych ekonomista Herman Daly stwierdził, że jeśli już pomiar wzrostu gospodarczego ma jakiś rzeczywisty sens w świecie realnym, to jest dobrym miernikiem tempa, w którym wyczerpujemy zasoby naturalne.

Jeśli zastanawiasz się, kiedy nadejdzie ten moment zderzenia z ograniczeniami biosfery, to nie mam dobrych wiadomości. „Odcisk ekologiczny” ludzkości już teraz przekracza biologiczną pojemność środowiska (czyli zdolność biosfery do zaspokajania naszych potrzeb materialnych i pochłaniania zanieczyszczeń). Do największych przekroczeń, mimo działań na rzecz efektywności i ochrony środowiska, dochodzi w krajach z grupy najwyżej rozwiniętych (według miary HDI – Human Development Index).

Ilustracja 6. Porównanie naszego „odcisku ekologicznego” z biologiczną pojemnością środowiska dla krajów o różnym stopniu dobrobytu, wyrażone w globalnych hektarach na osobę (powierzchnia lądu i morza potrzebna do rekompensacji zasobów zużytych na konsumpcję i absorpcję odpadów).

Granice wzrostu

Myśl, że wzrost gospodarczy, do którego jesteśmy tak przywiązani, może prowadzić do katastrofy, jest nie tylko bardzo nieprzyjemna, lecz także bardzo niewygodna dla wielkiego biznesu, ekonomistów i polityków. Wielokrotnie na wykładach słyszałem opinię, że to wszystko strachy na Lachy. Na dowód tego zwykle przytacza się raport Granice wzrostu (Limits to Growth) opublikowany w 1972 roku pod egidą Klubu Rzymskiego. Zaprezentowane w nim prognozy, opracowane z użyciem komputerowego modelu światowej gospodarki, przewidywały wzrastające niedobory zasobów i wzrost zanieczyszczeń, a finalnie załamanie gospodarki i spadek populacji.

Wprawdzie nikt nie neguje, że wyczerpywanie się najłatwiej dostępnych zasobów postępuje, ale przecież do krachu nie doszło, prawda?

Cóż, według przewidywań scenariusza referencyjnego do załamania cywilizacji dojdzie dopiero w przyszłości – choć już całkiem bliskiej, bo w najbliższej dekadzie. Autorzy opracowania otwarcie pisali jednak, że ich praca nie jest przepowiednią przyszłości, ale analizą trendów przy pewnych założeniach tempa wzrostu, całkowitej ilości dostępnych zasobów i stopnia ich recyklingu, produktywności ziem rolnych, ilości emitowanych zanieczyszczeń i efektywności ich ograniczania itp. Zaraz po scenariuszu referencyjnym pokazali, jak zmienią się trendy, gdy dostępne zasoby się podwoją, gdy zostaną wprowadzone ściślejsze standardy dotyczące recyklingu, substytucji i kontroli zanieczyszczeń, gdy podwojone będą plony z hektara i zatrzymany zostanie wzrost populacji. Wszystko to jedynie przesuwało ostateczne zderzenie z fundamentalnymi ograniczeniami wzrostu o kilka dziesięcioleci, ale jakościowe zachowanie systemu (osiągnięcie szczytu, a później spadek) przy próbach utrzymywania wzrostu gospodarczego nie zmieniało się, co najwyżej z różnym rozłożeniem akcentu na bezpośrednie przyczyny, takie jak wyczerpywanie się zasobów, niedostatek żywności czy zanieczyszczenie środowiska. Załamania systemu (to eufemizm, którego używamy, mając na myśli dramatyczny upadek naszej cywilizacji) daje się uniknąć jedynie w scenariuszach zakładających naszą świadomą interwencję ukierunkowaną na ograniczenie wzrostu gospodarczego i populacji, w połączeniu z efektywnym wykorzystywaniem zasobów i kontrolą zanieczyszczeń.

Co zaskakujące, mimo wielokrotnego wygłaszania przez słuchaczy moich wykładów zarzutów, że Granice wzrostu przewidywały katastrofę, a do niej nie doszło, to nigdy jeszcze nie spotkałem się z czyniącą takie zarzuty osobą, która by ten raport naprawdę przeczytała! Z reguły wystarcza bezpośrednie pytanie do słuchacza o to, czy przeczytał „Granice Wzrostu” – wtedy słyszę wyjaśnienie: „Wprawdzie książki nie czytałem, ale gdzieś o tym słyszałem/czytałem” albo „No, kiedyś czytałem, choć szczegółów nie pamiętam” i spotykam się z konfabulacjami, co to w Granicach wzrostu jakoby było. Wtedy otwieram plik z wersją elektroniczną książki i wraz z całą salą przyglądamy się prognozom. Zapoznanie się ze scenariuszami choćby przez 2–3 minuty zamyka dyskusję.

Granice wzrostu powstały już ponad 40 lat temu, można więc zweryfikować prognozy autorów, porównując je z tym, co się zdarzyło od czasu opublikowania ich raportu.

Wydana w 2004 roku książka Granice wzrostu: po 30 latach aktualizuje model z uwzględnieniem tego, co wydarzyło się przez wcześniejszych 30 lat. Żadna z tych zmian nie jest na tyle znacząca, aby zmienić jakościowe konkluzje z pierwszego opracowania.

W 2009 roku Charles A.S. Hall i John W. Day zweryfikowali przewidywania w artykule Revisiting the Limits to Growth After Peak Oil (Ponowne spojrzenie na „Granice wzrostu” po Oil Peak). Ich analiza pokazuje, że przewidywania sprzed blisko 40 lat są zaskakująco dokładne, biorąc pod uwagę, jak dawno temu zostały sformułowane. „Nie jest nam znany żaden przygotowany przez ekonomistów model, który byłby równie dokładny w tak długiej skali czasowej”, podsumowali autorzy.

W 2011 roku Ugo Bardi przedstawił obszerną analizę Granic wzrostu, stwierdzając, że „ostrzeżenia z 1972 roku (…) stają się coraz bardziej niepokojące, w miarę jak rzeczywistość wydaje się podążać trajektorią bliską (…) wygenerowanych przez scenariusz krzywych”.

Oczywiście, istotnym pytaniem jest: Kiedy przejemy zakumulowany przez naturę kapitał środowiska i zderzymy się z granicami wzrostu? Czy mówimy o bliskiej przyszłości, czy o czymś, z czym przyjdzie zmierzyć się za setki lub tysiące lat?

W 2014 roku Graham Turner, w analizie Is Global Collapse Imminent?, stwierdził, że „trendy danych w świetle dynamiki granic wzrostu wskazują, że wczesne stadia załamania mogą pojawić się w ciągu dekady, a nawet już mogą występować. Wskazuje to, z racjonalnej perspektywy zarządzania ryzykiem, że zmarnowaliśmy minione dziesięciolecia, a przygotowywanie się na załamanie globalnego systemu może być nawet ważniejsze od prób zapobieżenia mu”.

Ilustracja 7. Scenariusze referencyjne Granic wzrostu (linie przerywane) zestawione z danymi historycznymi 1970–2010 (linie ciągłe). Podkreślmy: szczyt wzrostu nie musi nastąpić w najbliższej dekadzie – sięgając po nowe zasoby, poprawiając efektywność ich pozyskiwania, polepszając współczynnik recyklingu, zwiększając plony itp., można przesunąć maksima krzywych o kilka dziesięcioleci, choć niestety jakościowe zachowanie systemu (osiągnięcie szczytu, a później spadek) przy próbach utrzymywania wzrostu gospodarczego się nie zmienia.

Można jakiś czas żyć z oszczędności, a nawet na kredyt, spalając nieodnawialne paliwa kopalne, zużywając rudy metali, wycinając lasy, erodując gleby, wypompowując nieodnawialne pokłady wód głębinowych, emitując do otoczenia kumulujące się w nim zanieczyszczenia itp. – jednak tylko przez pewien czas. Konsumując zasoby szybciej, niż się one odtwarzają, żyjemy na koszt przyszłych pokoleń. Wiele wskazuje na to, że – tak jak przewidują scenariusze Granic wzrostu – nie będzie to problem dopiero naszych praprawnuków, ale jeszcze nas samych, a uważny obserwator już teraz może zauważyć wyraźne sygnały ostrzegawcze.


Kiedy dotrze do nas, że rozwiązania, które sprawdzały się w przeszłości, w warunkach taniej energii, bogatych zasobów i zdrowego środowiska, w dzisiejszych realiach nie działają, a wręcz są szkodliwe? Niestety, wciąż żyjemy w świecie, w którym osoby prezentujące pogląd, że wieczny wykładniczy wzrost gospodarczy jest oczywistą niemożliwością, są uważane za dziwaków. Dziwne.

Podobne wpisy

Więcej w Artykuly