Artykuly

ABC kryzysu gospodarczego w czasach koronawirusa (4/4): Koniec wzrostu?

Artykuł 1: Wzrost gospodarczy

Artykuł 2: Skąd się biorą pieniądze

Artykuł 3: A gdyby gospodarka przestała rosnąć… czyli przepis na kryzys

Wzrost PKB jest więc koniecznością, a cały nasz system finansowy i gospodarczy oraz instytucje polityczne mniej lub bardziej świadomie działają tak, aby podtrzy­mywać go za wszelką cenę. Nie bez powodu żyjemy w systemie na każdym kroku zachęcającym do konsumpcji i nie przez przypadek można dostać kredyt na cokol­wiek, nawet bez wiarygodności kredytowej.

Jest to jednak gra skazana na przegraną, w której jedynie kupujemy sobie czas. Co gorsza, im bardziej pompowany balon się powiększa, z tym większym hukiem w końcu pęknie.

Dlaczego? Ponieważ funkcje wykładnicze mogą bez problemu istnieć w abstrakcyjnym świecie liczb, ale w świecie rzeczywistym w pewnym momencie muszą się zatrzymać. I nastąpi to już wkrótce, bo mechani­zmy stymulujące dotychczas wzrost gospodarczy przestają działać, a nawet zaczynają działać w przeciwną stronę, hamując wzrost gospodarczy.

Wiele wskazuje na to, że zbliżamy się do kresu trwającej od wielu pokoleń epoki wzrostu, a „dziwne” zachowanie gospodarki światowej, która ku konsternacji ekonomistów nie zachowuje się tak jak powinna (czyli tak, jak zachowywała się „od zawsze”), są tego symptomem.

Sprawdzone działania, które „zawsze” działały, teraz nie przynoszą spodziewanego efektu. Czemu? Ponieważ zmieniają się zasady gry.

Droga do miejsca, w którym się znaleźliśmy, była bardzo logiczna. Paliwa kopalne i umożliwiony przez nie postęp techniczny (w tym w rolnictwie i medycynie) umożliwiły wzrost naszej populacji do ponad 7 miliardów ludzi, a znaczącej ich części – życie w sposób bezprecedensowo wygodny, w perspektywie historycznej. Ropa, węgiel, gaz, zwolniły większość z nas – przynajmniej w krajach rozwiniętych – z obaw przed głodem i z konieczności wycieńczającej codziennej pracy fizycznej. Pozwalając tym samym na powszechną edukację i gwałtowny rozwój technologii. Zasiliły też wykładniczy wzrost gospodarczy. Stały się naszym prawdziwym skarbem.

Jednak jedyną stałą rzeczą są zmiany. Model, który miał rację bytu w XIX i XX wieku, w naszym stuleciu dochodzi do swego kresu. Jest też bardzo możliwe, że kończy się też sama epoka bezprecedensowego wzrostu. Na początku książki przyjrzeliśmy się czynnikom, które stworzyły koktajl stymulujący wzrost. Coraz więcej z nich przestaje działać w kierunku wzrostu, a zamiast tego zaczyna zaciągać hamulec.

Wzrost populacji? Globalnie rzecz biorąc, o ile nie nastąpi jakaś katastrofa, wzrost liczby ludzi na Ziemi do powyżej 10 miliardów jest już praktycznie zagwarantowany, a nawet jeszcze w tym stuleciu może sięgnąć 13 miliardów. Samo w sobie jest to katastrofą dla zasobów i środowiska. Wieczny wzrost populacji nie jest ani możliwy, ani pożądany. Jeśli uważasz, że to nie problem, spróbuj wyobrazić sobie Ziemię zamieszkałą przez setki miliardów ludzi – już teraz, kiedy jest nas trochę ponad 7 miliardów, zajęliśmy praktycznie wszystkie tereny nadające się na ziemie rolne i pastwiska, a przypadający na osobę areał ziem uprawnych do 2050 roku spadnie do zaledwie 0,07 ha na osobę – to połowa tego co w 1996 roku i mniej niż obecnie przypada na mieszkańca Bangladeszu, Pakistanu czy Afganistanu. Wzrost populacji, zamiast być korzyścią gospodarczą, przybliża nas do katastrofy.

Owszem, w krajach uprzemysłowionych (Europa, USA, Japonia i in.) przyrost naturalny wyhamowuje lub wręcz się odwraca. Jednak moment, w którym następuje koniec wzrostu, a następnie spadek populacji, z punktu widzenia systemu finansowo-gospodarczego mogącego istnieć jedynie w warunkach wzrostu wykładniczego, jest olbrzymim problemem. Będzie nie tylko coraz mniej pracowników, ale też coraz więcej emerytów, których trzeba będzie utrzymać – obrazowo mówiąc, z „piramidy demograficznej” zrobi się „grzyb demograficzny”. W miarę starzenia się społeczeństw będą spadać nie tylko nadwyżki dostępne na wzrost i inwestycje, ale też spadać będzie innowacyjność. Nie będzie trzeba budować nowych domów, wyposażać ich i rozbudowywać infrastruktury, co dla wzrostu gospodarczego jest zabójcze.

Nowe, tanie zasoby? Nie ma już dziewiczych terenów, na których czekałyby na nas nienaruszone ziemie rolne, lasy, łowiska, złoża ropy i kopalne. Zasoby odnawialne są eksploatowane szybciej niż się odtwarzają, gwałtownie przesuwa się też granica jakości eksploatowanych złóż zasobów nieodnawialnych: ropy, gazu, węgla, rud metali, fosforu i wielu innych. Dziś nie ma już złóż ropy, takich jak 100 lat temu w Teksasie – coraz zażarciej i z rosnącymi kosztami (także społecznymi, środowiskowymi i czasowymi) „skrobiemy dno beczki”.

Koszty zewnętrzne i problemy środowiskowe stają się przygniatające. Widzimy je w zmianie klimatu, wymieraniu gatunków, zanieczyszczonych rzekach, rosnących strefach beztlenowych, erozji gleb, wysychających jeziorach, przesycaniu środowiska związkami hormonalnie czynnymi i długiej liście innych problemów. Zajmujący się środowiskiem naukowcy coraz częściej mówią o trwającym właśnie Szóstym Wielkim Wymieraniu w historii Ziemi i początku antropocenu – epoki na dobre i na złe ukształtowanej działaniami człowieka.

Globalizacja? Zawłaszczona przez korporacje staje się wielkim wyścigiem do dna: wielki biznes idzie tam, gdzie ma najlepsze warunki. Tam, gdzie nie ma przepisów ochrony środowiska (najtaniej jest wylać ścieki do rzeki), podatków (wielkie korporacje, w odróżnieniu od małych firm, wiedzą jak uniknąć ich płacenia) czy praw pracowniczych (praca pracujących po 14 godzin przez 7 dni w tygodniu nastolatków bez ubezpieczenia jest najtańsza). Wraz z rozpowszechnianiem globalizacji z krajów uprzemysłowionych, na przykład Stanów Zjednoczonych czy Europy, zaczęły znikać miejsca pracy w sektorze produkcji, potem w usługach biznesowych, projektowaniu, logistyce, badaniach – czyli wszystkich tych dziedzinach, w których pracę znajdowali kiedyś absolwenci uczelni. Zadało to olbrzymi cios klasie średniej, bo to przez te miejsca pracy wiodły tradycyjne ścieżki kariery i awansu społecznego. Ponieważ w tych warunkach dobrą pracę mają zapewnioną tylko ci, którzy wywodzą się z bogatych rodzin, skutkuje to wzrostem rozwarstwienia i zanik szans życiowych.

Dopóki istniał Związek Radziecki, który promował alternatywny system gospodarczy, w krajach kapitalistycznych istniała konieczność utrzymywania systemu atrakcyjnego dla większości społeczeństwa. Wraz z upadkiem ZSRR znikła też alternatywa dla neoliberalnej gospodarki a wraz z nią hamulce dla narastania nierówności i degeneracji kapitalizmu w system, w którym społeczeństwa mają coraz mniej do powiedzenia, a lejce władzy przejmują korporacje. Proces ten dopiero się rozpoczął i dopiero przyszłość przyniesie odpowiedź na pytanie czy społeczeństwa zdołają go zatrzymać i odwrócić, czy też doprowadzi do świata władzy korporacji i orwellowskiej kontroli społeczeństwa.

System finansowy, który powinien służyć realnej gospodarce, został zawłaszczony przez wielkie banki, które zamieniły go w wielkie kasyno. Wielkie instytucje finansowe bezkarnie manipulują rynkami, wciskają klientom niekorzystne dla nich rozwiązania finansowe, rozregulowują rynki transakcjami wysokiej częstotliwości, kupują ustawy i robią wiele innych rzeczy, które służą ich zyskom, a szkodzą gospodarce i społeczeństwu. Są przy tym tak bezkarne, jakby stały ponad prawem. Jeśli jakiś bank zostaje złapany, zarząd nie trafia na wczasy za kratami (no, może z wyjątkiem Islandii). Co najwyżej bank płaci grzywnę, z reguły znacznie mniejszą od zysków. Oczywiście, nie z pieniędzy własnych, ale klientów.

Odpowiedzią systemu finansowego na spowodowane m.in. globalizacją osłabienie klasy średniej i spadek zarobków większości społeczeństwa było obniżenie stóp procentowych i zachęcanie do utrzymania poziomu życia na kredyt. Najbogatsi, pożyczając swoje pieniądze na procent i korzystając z inżynierii finan­sowej, bogacą się coraz bardziej, podczas gdy dochody klasy średniej i niższej spadają, a odsetki od długu (zarówno osobistego, jak i pań­stwowego) obciążają ich dochody, prowadząc do coraz większego zadłużania się. Globalne korporacje, takie jak Google, Apple, Amazon, czy Starbucks, zatrudniające sztaby prawników i doradców podatkowych, tworzą skomplikowane międzynarodowe struktury, pozwalające im unikać płacenia podatków. Pozbawione tych dochodów państwa odbijają to sobie wyżej opodatkowując podatników i mniejsze firmy, nie mające możliwości ucieczki przed fiskusem. W miarę jak oligarchiczna gospodarka się rozprzestrzenia, a władza korporacyjnych baronów i bankowych gangsterów („banksterów”) rośnie, system ma coraz mniej wspólnego z wolnym i uczciwym rynkiem, produktywna część społeczeństwa ma się coraz gorzej, a nierówności narastają, podkopując stabilność społeczeństw.

Sprzyja temu trwający masowy dodruk pieniędzy przez banki centralne (głównie w postaci pakietów „ułatwień ilościowych”) – pozostają one w większości w kasynie systemu finansowego, pompując ceny akcji i innych instrumentów finansowych, zapewniając instytucjom finansowym, korporacjom i najbogatszym rekordowe zyski. Górny 1% najbogatszych zbiera owoce zysku dla siebie, posiadając już ponad połowę całego majątku światowego, a proces ten postępuje: według trendów z ostatnich kilku lat każdego roku najbogatszy 1% przejmuje kolejny 1% wypracowanych przez ludzkość zasobów. W tych warunkach klasa średnia, wolny rynek i sam kapitalizm podupadają. Nie działają już obniżki podatków czy ułatwienia dla przedsiębiorców, trudno też o ożywienie gospodarcze. Bo skąd ono ma się wziąć? Kto ma wydać pieniądze, skoro obywatele ich nie mają? Proces ten nie może oczywiście trwać w nieskończoność – w pewnym mo­mencie dochodzi do destrukcyjnego dla gospodarki kryzysu finansowego.

W międzyczasie stajemy przed nowym wyzwaniem, związanym z rozpowszechnianiem się systemów komputerowych, stopniowo zastępujących pracę ludzką. Możemy kupić bilet na pociąg lub do kina przez internet lub w automatycznej kasie. Za zakupy w supermarkecie możemy zapłacić kartą na stanowisku samoobsługowym. Roboty zastępują robotników w fabrykach, obsługę w magazynach i górników w kopalniach. Stopniowo będą znikać miejsca pracy dające zatrudnienie znacznej części społeczeństwa, a granica przesuwa się w kierunków dotychczas wymagających tak wysokich kompetencji, że jeszcze kilka lat temu uważane za niezagrożone przez trend automatyzacji. Na drogi wyjeżdżają już prowadzone przez komputery auta i ciężarówki – za chwilę znikną zawody taksówkarza, kierowcy tira i tirówki. Rzemieślnicy będą zastępowani przez drukarki 3D. Samodiagnozujące się maszyny będą same zamawiać komponenty do swojej eksploatacji i zautomatyzowanych napraw. A to jeszcze nie koniec – szybko ewoluuje dziedzina uczenia głębokiego, techniki, która umożliwia komputerom nauczenie się języka chińskiego, rozpoznawanie tekstów i obiektów na zdjęciach, pomoc w analizie diagnozy medycznej, a nawet tworzenie intrygującej sztuki. Miejsca pracy tłumaczy, urzędników bankowych, techników laboratoryjnych i niezliczonych innych zawodów „białych kołnierzyków”, uważanych dotychczas za niezagrożone, będą masowo znikać.

Samo w sobie nie jest to nic złego. Kiedy maszyny w XIX wieku zaczęły zastępować ciężką pracę fizyczną i automatyzować proste czynności powtarzalne lub zastępując pracę fizyczną ludzi energią paliw kopalnych, też zaczęły znikać miejsca pracy tkaczy zastępowanych przez automatyczne krosna i robotników niewykwalifikowanych zastępowanych przez koparki. Jednocześnie jednak powstawały nowe miejsca pracy w nowych sektorach gospodarki. Teraz jednak wyzwanie jest znacznie większe – nowe miejsca pracy na przykład w sektorach IT, serwisu robotów czy biotechnologii (o ile na te obszary też nie wejdzie sztuczna inteligencja) wymagają tak wysokich kwalifikacji, że aż wykraczających poza możliwości większości ludzi. Istnieje zagrożenie, że będzie coraz więcej sfrustrowanych młodych ludzi, nie znajdujących miejsc pracy. W tym czasie posiadacze skomputeryzowanych, zautomatyzowanych i zrobotyzowanych środków produkcji, nie musząc płacić pensji komputerom, będą w stanie kumulować jeszcze większe bogactwo. Ich też jednak może dotknąć problem – zatrudniane przez nich komputery i roboty nie będą wydawać pieniędzy na zakupach – czy znajdą się więc klienci, którzy mieliby kupować usługi i produkty automatów?

Brzmi to jak truizm, ale powinniśmy dbać o miejsca pracy i stymulować rozwiązania, które im sprzyjają.

Poziom specjalizacji pracy doszedł już do swojego sufitu i trudno liczyć na dalsze korzyści z tego procesu. Wręcz przeciwnie, tak daleko posunięta specjalizacja zaczyna nas uwierać, bo tracimy umiejętności spoza wąskiego zakresu naszej pracy. Jako pracownicy zaczynamy myśleć bardzo wąsko i jest coraz trudniej porozumiewać się z ekspertami z innych dziedzin. Pogarsza się też umiejętność radzenia sobie w nietypowych sytuacjach.

Edukacja? Tutaj też nie jest dobrze – w Polsce na przykład postanowiliśmy produkować taśmowo studentów, niestety w dużym stopniu na kierunkach, po których nie będzie dla nich pracy. To czego chcą się uczyć młodzi ludzie, to czego uczą się w szkołach i na uczelniach, oraz to jakich kompetencji potrzebuje rynek pracy przyszłości, to niestety trzy wzajemnie ortogonalne rzeczywistości. Słabnie też rola uczelni jako miejsca wymiany myśli i kształtowania elity narodu.

Technologie? Owszem, ich rozwój wciąż napędza wzrost gospodarczy. Ale czy sam da radę? Wiele wskazuje zresztą na to, że na polu rozwoju nowych technologii też możemy oczekiwać spowolnienia – kwestię tę rozwiniemy dalej.

Widzimy zatem, że czynniki, które w przeszłości, przez całe pokolenia, zapewniały nam wykładniczy wzrost gospodarczy, zaczynają wygasać lub wręcz zaczynają działać w drugą stronę. Na razie obserwujemy dopiero spowalnianie wzrostu gospodarczego, a nie jego zatrzymanie lub spadek, ale już samo to oznacza dogłębną zmianę warunków makroekonomicznych. Nic dziwnego, że ekonomiści czują się zagubieni – widzą, że światowa gospodarka zachowuje się „jakoś dziwnie”, inaczej niż „zawsze”, a sprawdzone wcześniej narzędzia polityk gospodarczych, monetarnych i fiskalnych jakoś nie działają tak jak powinny.

Dzieje się tak, ponieważ obowiązujące obecnie teorie ekonomiczne zostały stworzone i przetestowane w warunkach świata wzrostu. W sytuacji, w której warunki te przestają działać, uważane za oczywiste „prawa ekonomii” (które wcale nie są prawami podobnymi na przykład do „praw fizyki”, lecz raczej zbiorem empirycznych obserwacji przeprowadzonych w pewnych szczególnych warunkach) przestają działać. Wraz z rosnącą konsternacją i nieskutecznością standardowych mechanizmów pobudzania wzrostu gospodarczego sternicy naszych gospodarek częściej sięga się po tzw. „niestandardowe instrumenty polityki pieniężnej”, takie jak zerowe (lub wręcz ujemne) stopy procentowe, pakiety luzowania ilościowego (czyli masowy dodruk pieniędzy przez banki centralne), wykup bezwartościowych aktywów po cenie nominalnej i inne operacje, które wcześniej nie były stosowane (lub ewentualnie zaledwie dekadę temu były przypisane do kategorii kretynizmów gospodarczych zarezerwowanych dla tak zwanych „republik bananowych”).

W odpowiedzi na problemy z uzyskaniem realnego wzrostu gospodarczego rozpoczęła się jego stymulacja. Na całym świecie banki centralne podejmują działania, które jeszcze dekadę temu były zarezerwowane jedynie dla „republik bananowych”, w mniej lub bardziej otwarty sposób drukując dziesiątki bilionów dolarów/euro/funtów/jenów i obniżając stopy procentowe do poziomów niewidzianych od stuleci, nawet poniżej zera. W historii pieniądza zdarzały się miejsca i czasy, w których dochodziło do realnie ujemnych stóp procentowych. Ale ujemne nominalne stopy procentowe, do tego na tak olbrzymią skalę? Takiej sytuacji nie było jeszcze nigdy w historii świata!

Zadłużenie banków centralnych i rządów narasta lawinowo, a gospodarka światowa wciąż uparcie nie chce wrócić na dawne tory wzrostu. Kryzys został „zamieciony pod dywan”, ale żadne problemy strukturalne leżące u jego korzeni nie zostały rozwiązane – wręcz przeciwnie. Co bowiem doprowadziło do wyhodowania bańki na rynku nieruchomości i kryzysu kredytowego w USA? Obniż­ka stóp praktycznie do zera, drukowanie pieniędzy i gwarantowanie operacji finan­sowych – wszystko, żeby zachęcić konsu­mentów do wzięcia na siebie jeszcze więk­szej ilości długu i dalszego kupowania. A jak rozwiązywaliśmy ten problem w ostatnich latach? Obniżając na całym świecie sto­py procentowe prawie do zera, drukując pieniądze i gwarantując operacje finanso­we. Inaczej mówiąc – świat poszedł dokładnie tą samą drogą, co USA podczas hodowa­nia swojej bańki. Tylko że obecnie rosnąca bańka jest większa, znacznie większa.

Nie rozwiązaliśmy żadnego z problemów, odpowiadających za ostatni kryzys finansowy. Właściwie, to nabrzmiały one jeszcze bardziej. Ilość długu urosła, a gigantyczna bańka derywatywów napęczniała do rekordowych rozmiarów. Napompowaliśmy globalną matkę wszystkich baniek. Jej implozja będzie bardzo spektakularna i niestety bardzo bolesna.

Epidemia koronawirusa właśnie przekłuwa bańkę wirtualnego wzrostu PKB.

Świat oddał się całkowicie pogoni za wzrostem gospodarczym – model skupiający się na pompowaniu PKB sprawdzał się przez dekady, poziom życia szybko rósł, a coraz szersze rzesze ludzi mogły oddawać się rosnącej konsumpcji. Stan taki był możliwy w specyficznej sytuacji epoki permanentnego wzrostu gospodarczego, która dobiega już końca. Zmiana spetryfikowanego politycznie, społecznie i mentalnie systemu będzie bardzo trudna, a establishment i społeczeństwa będą kurczowo czepiać się nadziei powrotu dawnych dobrych czasów.

Tymczasem, jeśli chcemy myśleć o zdrowej sytuacji gospodarczej i społecznej, potrzebne są bardzo głębokie zmiany. Mówiąc inaczej – jeśli chcemy, żeby pozostało po staremu (żebyśmy mogli się cieszyć dobrym i stabilnym światem, z miejscami pracy i zdrową gospodarką, o naszym zdrowiu i stanie środowiska nie wspominając), to wiele będzie musiało się zmienić. I to szybko.

Marcin Popkiewicz

Podobne wpisy

Więcej w Artykuly