ArtykulyPowiązania

Planeta życia czy planeta na dializie

Narracją, jaka nieustannie przewija się w publikacjach dotyczących stanu planety i szeroko pojętej ochrony środowiska, jest prognoza wzrostu światowej populacji do końca stulecia do poziomu 10 miliardów. Wielokrotnie powtarzana, zdaje się być równie nieuchronna co kolizja Ziemi z asteroidą o precyzyjnie obliczonej trajektorii. Poza faktem stania się popularnym memem kulturowym, prognoza ta ujawnia również szeroko podzielany fatalizm, że wzrost populacji ma zbyt wielką bezwładność i jest zbyt politycznie drażliwy, aby go kwestionować. Jednocześnie wzmacnia się przekaz, że nie da się nic zrobić, aby temu zapobiec. Powtarzany w kółko staje się samospełniającą przepowiednią, ponieważ bez podjęcia aktywnych działań, takiej właśnie populacji możemy się spodziewać.

Analitycy środowiskowi różnie podchodzą do tej liczby. Niektórzy wątpią, byśmy kiedykolwiek ją osiągnęli, a co dopiero utrzymali. Twierdzą, że skutki wzrostu byłyby katastrofalne, a populacja ludzka (po doznaniu wielu cierpień) ustabilizowałaby się na znacznie niższym poziomie. Inni postrzegają siebie jako większych optymistów i obmyślają strategie, które pozwolą na utrzymanie takiego poziomu liczby ludności. Żywią nadzieje, że rozwój i innowacje na polu genetyki, technik irygacyjnych, zastosowania nawozów, wzrostu efektywności, transformacji energetycznej i innych ulepszeń umożliwi nakarmienie, zaopatrzenie w wodę, zapewnienie schronienia, edukacji i opieki medycznej na przyzwoitym poziomie dla wszystkich 10 miliardów. Wierzą, że podołamy temu zadaniu odwołując się do ludzkiej zaradności i pomysłowości.

Zatem tam gdzie jedni widzą katastrofę, inni zakładają, że przy kolejnym dokręceniu technologiczno-zarządczego śrubokręta ludzkość uniknie najbardziej bolesnych kosztów wzrostu populacji. Mimo różnic, większość analityków zgadza się, że stoimy przed poważnymi problemami, z których każdy z osobna stanowi ogromne wyzwanie, a co dopiero ich nieprzewidywalna synergia: globalne ocieplenie, erozja różnorodności biologicznej, wszelkie formy zanieczyszczeń, utrata gleb i zakwaszenie oceanów – by wymienić najważniejsze z nich.

Na kwestię wzrostu liczby ludzi można jednak spojrzeć z innej perspektywy. Problem nie polega na możliwości zapewnienia 10 miliardom ludzi dostępu do przemysłowego jedzenia, smartfonów i tego co nazywamy przyzwoitym poziomem życia na planecie Ziemia (mało prawdopodobny scenariusz, aczkolwiek nie można wykluczyć, że we Wszechświecie zdarzały się dziwniejsze rzeczy). Zasadniczym problemem jest fakt, że świat z taką populacją staje się mało przyjemnym miejscem. Jest on bowiem możliwy tylko wtedy, gdy zamienimy ekstatycznie piękną i bogatą w niezliczone ekosystemy i formy życia planetę w wielką farmę produkcyjną, naszpikowaną przemysłową infrastrukturą, oplecioną gęstą siecią globalnych połączeń komunikacyjnych, gdzie ostatnie resztki dzikiej przyrody służą ekoturystyce lub zostały zachowane ze względu na świadczone usługi ekosystemowe. W świecie takim statki wycieczkowe z opcją all-inclusive opływają morza pozbawione większości bogactwa zamieszkujących je niegdyś stworzeń, a większość dawnej biomasy zastąpił plastik, który przeniknął cały łańcuch pokarmowy.

Utrzymanie geopolitycznego ładu w świecie 10 miliardów ludzi nie będzie możliwe bez wszechstronnego wsparcia technologii i budowy gigantycznej infrastruktury: grobli morskich, tam, stacji odsalania wody, sieci transportowej; powiększenia obszarów zajętych przez rolnictwo przemysłowe; genetycznych modyfikacji roślin i zwierząt hodowlanych, tak by radziły sobie z globalnym ociepleniem i mogły zaspokoić popyt na żywność; zawłaszczenia pod uprawy biopaliw obszarów do tej pory nie wykorzystywanych przez rolnictwo; wydobycia na skalę globalną ropy i gazu łupkowego; rozpowszechnienie geoinżynierii jako metody do walki z globalnymi i regionalnymi skutkami zmiany klimatu; całkowite zastąpienie tradycyjnego rolnictwa przez farmy wielkoprzemysłowe.

Taki świat to raj dla korporacji – ich potęga wzrośnie jeszcze bardziej, gdyż technologiczny gigantyzm i eskalacja konsumpcji sprawi, że staną się koniecznym elementem światowego porządku. Ich wiedza oraz produkty będę niezbędne by utrzymać biosferę, jak ujął to James Lovelock, na permanentnej dializie. Korporacje będą generowały astronomiczne zyski, zarówno dzięki korzystnym przepisom podatkowym jak i sprzedaży produktów nieprzebranym rzeszom konsumentów. Pozostałości naturalnych miejsc zostaną przeznaczone do budowy luksusowych apartamentów lub jako wakacyjna atrakcja dla najbogatszych. Bez względu na to czy korporacje przejmą pełnię władzy czy nie, ludzie biedni jak i bogaci będą desperacko poszukiwać szczęścia na zdegradowanej planecie.

Na takiej planecie, cokolwiek będzie oznaczała ona dla ludzkości, jednego możemy być pewni: znane nam dziś bogactwo form życia poniesie niepowetowane straty. Życie ledwo zipie w dzisiejszym świecie; jego powiększonej wersji nie przetrwa.

Życie czy różnorodność biologiczną często utożsamia się z liczbą gatunków zamieszkujących planetę. Chociaż liczbę gatunków możemy uznać za dobry miernik, to fenomen Życia jest czymś znacznie więcej. Życie oszałamia kreatywnością i pięknem; jest zjawiskiem tajemniczym i zaskakującym; zachwyca niezliczoną ilością typów i form łączących się w jeden pulsujący organizm, oplatający cały świat.

Historia Ziemi to historia życia, które w sposób ciągły wypełnia każdą wolną przestrzeń, będąc jednocześnie ściśle powiązane w skali lokalnej, regionalnej oraz globalnej. Życie wypełnia nisze i jednocześnie je tworzy; formy życia tworzą warunki dla innych form życia. Ich ciała oraz odpady służą za pożywienie innym organizmom i uczestniczą w nieustającej modyfikacji fizycznego i chemicznego środowiska, co jeszcze bardziej napędza rozkwit życia.

Co najważniejsze, najprzeróżniejsze gatunki, należące do wszystkich pięciu głównych królestw przyrody, biorą udział w powstawaniu gleby, która jest nie tylko podstawą życia, ale sama w sobie także stanowi żywy organizm. Za pośrednictwem żywych organizmów składniki odżywcze trafiają z lądów do mórz, a morza zwracają (za pośrednictwem żywych organizmów) składniki pokarmowe na ląd. Sklepienie lasu odżywia jego dno, a ono z kolei zapewnia pokarm drzewom i wszystkiemu co żyje w ich wierzchołkach. Gatunki żyjące w wodach powierzchniowych utrzymują całą menażerię przedziwnych istot z oceanicznych głębin, a składniki pokarmowe z głębin wypływają i zasilają organizmy na powierzchni.

Życie kreuje obfitość – w wyniku złożonych procesów fizycznych, chemicznych i biologicznych powstają ustalone wzorce. Na przykład z setek milionów jajeczek wyrzucanych na brzeg tylko niewielka część przeobraża się w dorosłe formy – znakomita większość żywi ogromną ilość innych organizmów. Zwierzęta żyjące na dole łańcucha pokarmowego, w odpowiedzi na ciągłą presję drapieżników, rozmnażają się niesłychanie intensywnie. Niezliczona ilość żyjątek morskich stanowiła kiedyś podstawę pożywienia dla dziesiątek milionów (a możliwe że nawet setek milionów) rekinów i waleni, zanim nie rozpoczęliśmy ich zorganizowanej eksterminacji. Potężne, wciąż przemieszczające się stada kopytnych nie niszczyły obszarów trawiastych – przeciwnie, dzięki nim trawa lepiej rosła i zarówno ona jak i żywiące się nią zwierzęta współuczestniczyły w wytwarzaniu gleby. Dziewicze, niezabudowane rzeki obfitowały w ryby jeszcze całkiem niedawno. Ogromne skupiska ptaków wypełniały niebo, mokradła i brzegi mórz. Okresowe migracje w wodzie, powietrzu i na lądzie nie tylko zwiastowały nowe sezony, ale były jedną z sił, które przyczyniały się do ich nadejścia. Ziemia, jeśli jej się na to pozwoli, stwarza takie warunki, w których życie w nieskończoność tworzy nowe formy.

Mówi się, że życie to ciągła walka, konkurencja i egoizm. Jednak Życie obejmuje znacznie więcej zjawisk i nie może być postrzegane tak jednowymiarowo. Intuicyjnie wyczuwamy i kojarzymy Życie z czymś dobrym.

I tu dochodzimy do sedna: Ludzkość może wybrać planetę Życia zamiast nieszczęśliwej egzystencji na planecie poddanej ciągłej dializie, całkowicie opanowanej przez jeden gatunek. By żyć na planecie Życia, koniecznym jest byśmy dokonali samoograniczenia, by umożliwić biosferze pokazanie całego twórczego kunsztu. By tego dokonać musimy uruchomić wyobraźnię i nadać pojęciu wolności szersze znaczenie, tak by obejmowała ona inne gatunki i pozwolić światu być wspaniałym i bogatym wspaniałością i bogactwem zamieszkujących go form życia. Ta ścieżka wymaga, abyśmy wykształcili więź z przyrodą i zaczęli dostrzegać rzeczy takimi jakimi są oraz wreszcie odnaleźli drogę do domu.

Wyznaczenie granic – naszej liczebności i gospodarki – rzadko bywa przedstawiane w mediach głównego nurtu tym czym w rzeczywistości jest – eleganckim sposobem na znalezienie sobie miejsca na tej planecie i najpewniejszym środkiem do uporania się z pogłębiającymi się problemem wymierania gatunków, niszczenia i upraszczania ekosystemów, gwałtownej zmiany klimatu, utraty gleby, a także widma konieczności wykarmienia 10 miliardów ludzi. Pomysł samoograniczenia rzadko w ogóle bywa rozważany i z politycznego punktu widzenia wydaje się nierealistyczny. Jednak może być on jedyną możliwością zapobieżenia katastrofie w warunkach, gdy ludzkość wywiera coraz większą presję na biosferę. Jeśli polityczne realia uniemożliwiają podjęcie stosownych działań, to należy zmienić polityczne realia i odsunąć tych którzy je tworzą, by w końcu na poważnie zająć się problemem.

W międzyczasie coraz częściej pada pytanie: Czy Ziemia zdoła wyżywić 10 mld ludzi? Większość ekspertów twierdzi, że ze względu na rosnącą populację i coraz większą konsumpcję produktów pochodzenia zwierzęcego, produkcja żywności w ciągu 40 lat będzie musiała się podwoić. Pojawia się pytanie czy będzie to możliwe? Na świecie trwają wysiłki, by to ustalić. A ponieważ wiadomo, że większość nadających się pod uprawę i najżyźniejszych terenów jest już zajęta, a dzikie zwierzęta zepchnięto na skraj wymarcia, to staraniom zamierzającym zwiększyć produkcję żywności (podwoić w ciągu najbliższych 40 lat i potroić do końca stulecia) towarzyszy warunek, że nie może się to odbyć kosztem kolejnych zniszczeń biosfery.

Ta „ekologicznie poprawność” zaczęła pojawiać się przynajmniej od 2000 roku w wielu publikacjach, raportach dziennikarskich czy korporacyjnych stronach internetowych: Musimy uprawiać więcej (na żywność, paszę i paliwo) jak i produkować więcej mięsa, a jednocześnie poprzez ostrożne planowanie i umiejętne zarządzanie minimalizować ślad ekologiczny. Co ciekawe, ostatnie zastrzeżenie jest sformułowany w sposób jakby dzisiaj lasy tropikalne nie były zamieniane na pastwiska, plantację soi, palmy olejowej, trzciny cukrowej, herbaty i innych upraw; tak jakby – w imię bezpieczeństwa żywnościowego nie było wielkich grabieży ziemi w Afryce, Ameryce Południowej i innych miejscach; tak jakby życie morskie nie było przeżuwane przez przemysłową maszynerię; tak jakby rzeki nie były zduszone przez tamy, zmiany koryta i zanieczyszczone do tego stopnia, że gatunki słodkowodne mogą stać się ofiarami najtragiczniejszego wymierania (temat dla społeczeństwa i wybieranych przezeń polityków praktycznie nieistniejący). Ci, którzy zastanawiają się nad podwojeniem lub nawet potrojeniem produkcji żywności, zawsze dodają, że musi się ono odbyć bez dalszych szkód ekologicznych. Takie pobożne życzenia przywołują na myśl sarkastyczną odpowiedź Hamleta: „Cóż to czytasz, mości książę? Słowa, słowa, słowa”.

Pewnie większość ludzi usiłujących opracować sposoby zwiększenia produkcji żywności bez szkód dla przyrody ma szczere intencje; wydaje się jednak, że wpadli w pułapkę myślenia życzeniowego. Gdybyśmy nawet na moment zignorowali fakt, że rolnictwo przemysłowe, akwakultura i rybołówstwo przygotowują grunt pod epicką katastrofę ekologiczną – której nie zauważamy tylko dlatego, że towarzyszy jej równie epicka ignorancja – samo mówienie o konieczności wzrostu produkcji żywności przy jednoczesnym eliminowaniu jego skutków ubocznych nie sprawi, że głodni i zachłanni ludzie nie wezmą tego czego potrzebują i tego co wydaje im się, że potrzebują; większej wycinki lasów, wysadzania gór, nadmiernej eksploatacji pastwisk, dziesiątkowania populacji stworzeń morskich, karczowaniu bagien namorzynowych pod farmy krewetek lub zabijania dzikich zwierząt dla pieniędzy i mięsa.

Masowa produkcja żywności to najbardziej ekologicznie szkodliwe przedsięwzięcie na Ziemi. Środki przekazu głównego nurtu zdają się to ignorować. Zamiast tego, obecna olbrzymia ilość produkowanej żywności skłania je do wyciągnięcia zgoła odmiennych wniosków. Twierdzą, że ludzkość w odróżnieniu od innych gatunków nie podlega ograniczeniom środowiskowym, a pojemność środowiska, dzięki postępowi technologicznemu i sprawnemu zarządzaniu, możemy zwiększać w nieskończoność. Wiara ta leży u podstaw misji wykarmienia mających się wkrótce pojawić kolejnych miliardów.

Koncepcja pojemności środowiska odnosi się do maksymalnej populacji danego gatunku, którą środowisko może utrzymać, bez naruszenia jego równowagi biocenotycznej. Jeśli dany gatunek z jakiś względów przekroczy właściwą sobie pojemność środowiska, wówczas nieubłaganym następstwem są głód, choroby i w końcu śmierć, które to zmniejszają populację do dającego się utrzymać poziomu. Relacja między wielkością populacji i pojemnością środowiska jest niekwestionowanym, naturalnym prawem królestwa zwierząt. I tu pojawia się kruczek: Otóż powszechnie uważa się, że historia jasno pokazała, iż ludzie nie podlegają temu prawu.

W początkach XIX wieku Thomas Robert Malthus zbadał pojemność środowiska w odniesieniu do ludzi. Z uwagi na szybsze tempo wzrostu populacji względem ilości dostępnego jedzenia prognozował, że ludzkość dotkną głód, choroby i wojny. Jednak przez dwa następne stulecia wzrost produkcji żywności nadążał za wzrostem populacji, a w drugiej połowie XX wieku nawet go prześcignął. Tezy Malthusa uznano za sfalsyfikowane, a idea o wyjątkowości ludzi w kontekście naturalnych ograniczeń środowiskowych zyskała niesłychaną popularność.

Faktycznie czarne przepowiednie Malthusa nie spełniły się. Stało się tak, ponieważ najżyźniejsze obszary Ziemi przeznaczono pod uprawę (ogałacając je najpierw z lasów, prerii, stepów i mokradeł); przeznaczając coraz większe tereny pod hodowlę zwierząt; zawłaszczając połowę zasobów słodkiej wody; stosując olbrzymie ilości syntetycznych środków chemicznych i nawozów sztucznych i plądrując niewyobrażalnie wielkie ilości dzikich ryb, a wszystko to w oparciu o coraz szybciej zużywane zasoby paliw kopalnych. Innymi słowy, widmo ludzkich cierpień jako konsekwencji przeludnienia, zostało odsunięte dzięki przekształceniu niemal całości biosfery w jedną gigantyczną spiżarnię.

Pozorne zwycięstwo idei, jakoby ludzkość była unikalnie predestynowana do wykarmienia ciągle rosnącej populacji obnaża głębokiego niezrozumienie całości obrazu. Ujawnia niezdolność dopuszczenia do siebie myśli, że ludzie zwiększyli pojemności środowiska nie dlatego, że są tacy pomysłowi i tak sprytnie potrafią manipulować naturalnymi procesami, ale przede wszystkim dlatego, że zawłaszczyli przestrzeń życiową innych form życia, doprowadzając wiele z nich do wyginięcia. Co więcej, pojęcie wyjątkowości ludzkiego gatunku staje się ideologicznym orężem i uzasadnieniem jego ekspansji. Doktryna ta milcząca zakłada, że skoro człowiek tak wyróżnia się na tle innych gatunków, to proporcjonalnie do jego wyjątkowości przysługują mu większe prawa. Toteż wojny, którą wypowiedzieliśmy biosferze, wcale nie postrzega się jak wojny.

Ostateczna odpowiedź na pytanie, czy istnieją granice naszej ekspansji, nie wydaje się już być taka interesująca. Skutki rozstrzygającego eksperymentu byłyby w każdym razie bardzo mało przyjemne. Zamiast tego można zaproponować coś bardziej pociągającego. Dzięki umiarkowaniu i samoograniczeniu ludzkość może odrzucić widmo egzystencji na planecie zamienionej w gigantyczną farmę i pozwolić rozległym obszarom lądowym i morskim na regenerację. Ostatni wariant jest nie tylko znacznie piękniejszy, ale o wiele roztropniejszy. By to uzasadnić trzeba bliżej przyjrzeć się skutkom, jakie niesie obecna forma systemu produkcji żywności.

Uprawy zajmują obszar odpowiadający wielkością Ameryce Południowej, podczas gdy tereny przeznaczone pod hodowlę zwierząt pokrywają obszar wielkości Afryki. Faktycznie ludzkość przeznaczyła na potrzeby rolnictwa całą strefę umiarkowaną, zawłaszczając wszystkie albo prawie wszystkie tamtejsze w miarę produktywne ekosystemy, po to by uprawiać, a właściwie to wydobywać glebę. Hodowla dziesiątek miliardów zwierząt domowych spowodowało zdziesiątkowanie i wyparcie tych dzikich. Doprowadziła do wytępienia drapieżników postrzeganych jako śmiertelne zagrożenie oraz do erozji i degradacji ziemi na skutek nadmiernego wypasu.

Alternatywą dla wypasu stała się przemysłowa hodowla, która sama w sobie jest koszmarem i urąga wszelkim zasadom przyzwoitości. 98 procent obszarów morskich służy przemysłowym połowom ryb. Terror, którego doświadczają morskie zwierzęta po części wynika z konwencji o prawie wolnego morza. W jego konsekwencji na świecie pozostało tylko 10% wielkich ryb i nic nie zwiastuje końca popytu na wszystko od kryla po rekiny. Przemysłowa eksploatacja oceanów w imię masowej konsumpcji i zysku zabija niezliczone ilości przypadkowych stworzeń, co eufemistycznie i rozgrzeszająco określa się mianem „przyłowu”.

Co więcej, rolnictwo odpowiada za 30% całości emisji gazów cieplarnianych, które zafundują nam wzrost temperatury na miarę Paleoceńsko- Eoceńskiego maksimum termicznego – chyba że w między czasie nastąpi wyczekiwana przez wszystkich transformacja energetyczna. Rolnictwo konsumuje ogromne ilości wody – nawet 70% wody zlewni kierowane jest na jego potrzeby, pozbawiając dostępu do niej wiele gatunków, co prowadzi do ich często niezauważanego wymierania. Produkcja żywności skutkuje erozją i pustynnieniem, przyczyniając się do powstawania burz piaskowych o kontynentalnym zasięgu. Uzależniona jest również od ciągłego stosowania pestycydów, herbicydów i innych biocydów. Wielu konsumentów i rolników dało się przekonać wielkim korporacjom i rządom, że zatruwanie środowiska przy produkcji żywności jest czymś normalnym. Strumienie, rzeki, jeziora, mokradła i estuaria na całym świecie duszą się od nadmiaru nawozów spływających z pól i ekskrementów niezliczonej ilości zwierząt hodowlanych.

Dzięki ogromnemu przekształceniu środowiska ludzkość jest w stanie wykarmić ponad 7 miliardów ludzi, a być może i więcej przy pewnej dozie pomysłowości. Z perspektywy głębokiej ekologii potworna presja, jaką wywiera produkcja tak ogromnych ilości jedzenia, ukazuje jedynie naszą zdolność przekształcenia unikatowej w znanym Wszechświecie planety w wielką farmę produkcyjną. Jest również dowodem ogromnej arogancji człowieka, który ten destrukcyjny proces nazywa „osiągnięciem”.

W książce „Odliczanie” Alan Weisman podkreśla, że „Zielona Rewolucja” wymaga obfitości paliw kopalnych, zanieczyszczających rzeki nawozów, uzależnienia od trujących substancji chemicznych i zagrażających różnorodności biologicznej monokultur. Jak więc wyobrażamy sobie, że podwojenie produkcji żywności nie spotęguje zniszczeń? Jedną ze strategii jest upowszechnienie modelu „Zielonej Rewolucji” tam, gdzie jeszcze nie zawitała. Istotnie, w miarę wzrostu światowej populacji, jeszcze szersze zastosowanie jej metodyki doskonale wpisuje się w strukturę dzisiejszej polityki, która wspiera interesy korporacji, instytucjonalną bezwładność oraz skrajny antropocentryzm. Jak można było przewidzieć, nowa „Zielona Rewolucja” zawiera mnóstwo ekologicznie poprawnych sloganów takich jak rozsądniejsze zużycie wody, efektywniejsze wykorzystanie nawozów i herbicydów, wykorzystanie metod uprawy bezorkowej i tak dalej. Jednak uczynienie z natury destrukcyjnego systemu żywnościowego bardziej efektywnym nie sprawia, że taki system staje się dobry. W najlepszym wypadku prowadzi do świata – „nie całkiem zabójczego” – jak ujęła to Rachel Carson.

Skupiając się na potwornych skutkach, jakie dla przyrody niesie współczesna przemysłowa produkcja żywności chciałem wykazać, że jej podwojenie lub potrojenie jest czystym szaleństwem. Jednak strategia oparta na planowanym obniżeniu populacji ludzkiej o połowę z jednoczesna radykalną transformacją rolnictwa już takim szaleństwem nie jest.

Gdyby kobiety zdecydowały się na posiadanie średnio jednego dziecka (oznaczałoby to że wiele nie miało by ich wcale, wiele po jednym a pozostałe nie więcej niż dwójkę) to wtedy zamiast 10 miliardów zmierzalibyśmy w kierunku 2 miliardów. Gdyby obecne pokolenie kobiet dobrowolnie zdecydowało się podjąć takie kroki w imię dobra planety i jakości życia ich dzieci (możliwe że nawet przetrwania), to jak można byłoby interpretować taką decyzję jako poświęcenie? W końcu jest to inteligentne i pełne empatii działanie, które wielu ludzi zdecydowałoby się podjąć, gdyby tylko byli świadomi, w jak niebezpiecznym położeniu znajduje się nasza planeta. Ci którzy dopatrują się w tej propozycji przymusu i jawnego pogwałcenia ludzkich praw do reprodukcji muszą wiedzieć, że najgorsze gwałty na prawach człowieka popełnia się w społeczeństwach, które zmuszają niepełnoletnie jeszcze kobiety do posiadania dzieci, lub które każą im je rodzić do momentu, aż stają się bezpłodne albo ich ciało odmawia posłuszeństwa. Kwestia liczby ludności staje się szczególnie palącym problemem w krajach, gdzie patriarchalne, fundamentalistyczne i zmilitaryzowane społeczeństwo odmawia kobietom prawa decydowania o własnym losie.

Problem przeludnienia nie dotyka wyłącznie krajów rozwijających się, ale ma charakter globalny. Jednym z najskuteczniejszych i najpewniejszych środków do walki globalnym ociepleniem i nadmierną konsumpcję wszystkiego jest ograniczenie liczby konsumentów, zarówno w państwach rozwiniętych jak i w „wschodzących krajach” Azji, Azji południowo-wschodniej i Ameryki Łacińskiej. Będąc świadomym odpowiedzialności i roli, jakie bogate państwa i instytucje ponoszą w kwestii rozwiązania problemu przeludnienia, koniecznym jest, aby zapewniły one finansowanie i szeroki dostęp do najnowocześniejszych usług medycznych z zakresy planowania rodziny, włączając w to własne terytoria. Na przykład połowa ciąż w USA jest nieplanowana – statystyka która obnaża słabość nie tyle natury ludzkiej, co porażkę na polu społecznym, kulturowym i edukacyjnym. Gdyby według Roberta Enegelmana, eksperta w dziedzinie demografii, udało się wszędzie zminimalizować liczbę niechcianych ciąż, to osiągnęlibyśmy zarówno zmniejszenie populacji jak i liczby aborcji.

Tam, gdzie kompleksowo wdrożono rozsądną politykę ograniczenia dzietności, tam liczba urodzeń spadała. Poprzez propagowanie działań takich jak: nacisk na edukację dziewczynek i kobiet; tworzenie klinik rozrodczości dostępnych dla wszystkich; szkolenie dużej liczby pracowników opieki medycznej działających na rzecz oddolnej edukacji; zapewnienie szerokiego dostępu do usług w zakresie porad małżeńskich; wprowadzeniu edukacji seksualnej w szkołach; upowszechnieniu darmowych lub tanich skutecznych środków antykoncepcyjnych; i na koniec zapewnienie dostępu do zinstytucjonalizowanej, legalnej i bezpiecznej aborcji. Odnosząc się do ostatniego kontrowersyjnego punktu, należy podkreślić, że gdyby wdrożono pozostałe zalecenia, to zarówna liczba aborcji jak i zgonów powodowanych przez jej nielegalne wykonanie, znacząco by spadła.

Większa świadomość społeczna, nadanie praw kobietom oraz zapewnienie dostępu do przystępnej cenowo opieki medycznej w zakresie rozrodczości prowadzi do szybkiego spadku narodzin. Nie ma to nic wspólnego z żadnym odgórnym przymusem. Są one raczej wynikiem biologiczno-kulturowych uwarunkowań. Znaczna większość kobiet, które same mogą decydować o liczbie posiadanego potomstwa zazwyczaj wybiera jedno lub dwoje dzieci, ponieważ liczne potomstwo stanowi duże obciążenie dla organizmu kobiety i przez wiele z nich postrzegana jest jako przeszkoda w samorealizacji. Jeśliby dodatkowo ująć kwestie ograniczenia rozrodczości w kontekście społecznych i ekologicznych problemów jakie niesie przeludnienie, wtedy liczba narodzin mogłaby spaść jeszcze bardziej. Czy brzmi to zbyt nierealistycznie? Z pewnością nie bardziej niż perspektywa zwielokrotnienia produkcji żywności, która wróży dewastację biosfery i może być zapowiedzią bardzo nieprzyjemnych reperkusji społecznych.

Ograniczenie populacji do powiedzmy dwóch miliardów nie będzie panaceum na wszelkie bolączki ekologiczne i społeczne. Możemy być jednak pewni, że znacznie ułatwia ich rozwiązanie. Po pierwsze wiele problemów od korków, po kwestie finansowania opieki medycznej i zmian klimatu staje się do opanowania, ponieważ ich skala znacznie spada. Przykładowo istnieje przepaść między światem z miliardem samochodów (które już obecnie powodują znaczne szkody), a światem z 2,3 lub 4 miliardami aut (trend którym aktualnie podążamy). Istnieje także kolosalna różnica między ładnymi, pełnymi zieleni i otwartych przestrzeni terenami zurbanizowanymi, a molochami z ciągle rozrastającymi się pajęczynami dróg, osiedli i centrów handlowych.

Po drugie, obniżenie populacji pomoże w transformacji obecnego przemysłowego modelu rolnictwa, które fatalnie wpływa na ekosystemy i jakość życia człowieka. (Cztery główne przyczyny przedwczesnej śmierci a więc choroby serca, cukrzyca, nowotwory i udary wynikają z masowej konsumpcji śmieciowego jedzenia, a w szczególności spożywania niskich jakościowo produktów zwierzęcych). Cały świat może przestawić się na organicznie produkowaną, zdrową żywność poprzez postawienie na zróżnicowane lokalne rolnictwo, w którym produkcja żywności łączyłaby się z ochroną fragmentów naturalnych ekosystemów. Ponadto zrezygnowałoby się z konsumpcji ogromnych ilości produktów zwierzęcych na rzecz ich okazjonalnego spożywania, uwzględniając w ich wytwarzaniu wartości odżywcze oraz aspekty etyczne. Taka całkowita transformacja rolnictwa będzie możliwa, gdy liczba ludzi na planecie ustabilizuje się na znacznie niższym niż obecnie poziomie.

Potrzebujemy prawdziwej zielonej rewolucji. Zamiast traktować wzrost populacji jako pewnik oraz przyjmować niszczące biosferę przemysłowe rolnictwo za normę, wyobraźmy sobie świat w którym te dwa paradygmaty odrzucamy. Wyobraźmy sobie świat z obfitością zdrowego jedzenia, produkowanego z poszanowaniem ekologicznych i etycznych zasad; świat w którym rzeki, strumienie, obszary podmokłe na powrót tętnią życiem, świat w którym zatrzymano wylesiano i przywrócono na nowo ekosystemy trawiaste; gdzie powstrzymano wymieranie gatunków, w którym morza i oceany są znowu są pełne życia; świat w którym wreszcie zażegnano widmo katastrofy klimatycznej, gdzie zdrowe ekosystemy lasów i łąk znów wchłaniają nadmiar dwutlenku węgla. Jeśli te wszystkie rzeczy możemy osiągnąć, to co nas powstrzymuje? Istotnie, co nas powstrzymuje przed stworzeniem cywilizacji, która w harmonii koegzystuje z dzikim Życiem na naszej planecie?

Tomasz Kłoszewski, tłumaczenie na podst. Overdevelopment, Overpopulation, Overshoot.

Podobne wpisy

Więcej w Artykuly