Artykuly

Czy Polska odpowiada za globalne ocieplenie?

Często w naszym kraju możemy usłyszeć opinię, że za zmiany klimatyczne odpowiadają przede wszystkim wielkie państwa przemysłowe, takie jak USA czy Chiny, a w związku z tym Polska ze swoimi śladowymi emisjami nie ma obowiązku nic robić. Podkreśla się także, że jako gospodarka wschodząca, powinniśmy mieć większe prawo do emitowania gazów cieplarnianych, gdyż pozostałe kraje wysoko rozwinięte „swoje” już spaliły. Czy jednak aby na pewno emisje Polski w skali światowej są tak bardzo niewielkie i czy jej polityka faktycznie jest bez większego znaczenia? Na ten problem można spojrzeć z dwóch perspektyw.

Pierwszą z nich będzie procentowy udział naszego państwa w światowej emisji dwutlenku węgla. Zgodnie z badaniami koordynowanymi przez The Global Carbon Project (The Global Carbon Budget 2013) wynosił on w 2012 r. 307,39 mln ton, stanowiąc 0,87% w skali globalnej.

Z jednej strony można uznać, że to niewiele. Z drugiej jednak, biorąc także pod uwagę fakt, że Polska przed 1990 r. emitowała znacznie większe ilości CO2 niż dziś, nasz niecały 1 procent to wcale nie jest tak mało, szczególnie, że według raportu UNEP z 2014 r. emisje CO2 od połowy wieku powinny być ujemne („Raport ONZ: od połowy wieku emisje CO2 muszą być ujemne”). Generalnie, nasz kraj zajmował w 2012 r. 22 lokatę na świecie wśród największych emitentów (szkoda tylko, że nie jest już tak dobrze w światowych rankingach dotyczących nauk klimatycznych – „Czy leci z nami klimatolog?”).

Warto zwrócić także uwagę na fakt, że wbrew często powtarzanej opinii, emisja CO2 przez Unię Europejską wcale nie jest bardzo mała, gdyż w 2012 r. wynosiła ona równe 10% produkcji światowej. Ponadto, rozkład wartości emitowanego CO2 wewnątrz UE jest bardzo nierównomierny. Faktycznie za około 70% wspólnotowych emisji odpowiada zaledwie 6 państw, w tym Polska plasująca się już na „zaszczytnym” piątym  miejscu z wynikiem blisko 9%.

Sądzę, że nasi decydenci powinni mieć na uwadze te proporcje, kiedy atakują europejską politykę klimatyczną i wymagają, by tylko najbardziej rozwinięte państwa UE redukowały swoje emisje. Jest to o tyle ważne, że podnosząc argumenty o swoich relatywnie małych emisjach i przynależnych przywilejach z racji zapóźnienia gospodarczego, Polska łatwo może dać podobny argument pozostałej części mniejszych członków wspólnoty, które partycypują w powyższym torcie udziałem prawie 30%. Moim zdaniem jest to duże zagrożenie, ponieważ mamy aż nazbyt wiele dowodów na to, że europejska solidarność często nie jest aż tak solidna.

W tym miejscu chciałbym przejść do drugiej perspektywy, bez której trudno analizować naszą odpowiedzialność za problemy klimatyczne. Argumenty w obronie własnych praw do emisji w postaci twierdzeń, że za zmiany klimatu odpowiadają głównie najwięksi „truciciele”, a nie małe państewka lub też, że kraje rozwijające się powinny w ogóle zostać zwolnione z wszelkich ograniczeń, są podnoszone na całym świecie, a nie tylko w Polsce. Istnieje wiele państw o wiele gorzej rozwiniętych niż Polska, które za cenę spalania węgla i ropy chciałyby nadgonić Zachód. Przy tym ich indywidualny udział w globalnym ociepleniu jest jeszcze mniejszy. Zasadniczy problem polega jednak na tym, że państwa, których emisje są mniejsze niż polskie, odpowiadają za ich 18% w skali globu, czyli tyle, ile USA i Japonia razem wzięte (!). W tym wypadku, jeżeli ich postawa byłaby równie nieprzejednana jak polska, cała polityka klimatyczna z hukiem ległaby w gruzach, nawet po wyzerowaniu emisji przez pozostałe najbardziej rozwinięte państwa, w tym USA i Chiny. Sądzę, że nietrudno wyobrazić sobie sytuację, że setka z tych krajów, które obecnie mają emisje mniejsze niż nasze, dążąc do szybkiego wzrostu gospodarczego, osiągnie 1% światowej emisji, każde z osobna. Potencjalnych kandydatów mamy całkiem sporo, żeby wymienić chociażby Tajwan, Malezję, Egipt, Wenezuelę, Argentynę, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Irak, Wietnam, Pakistan, Kuwejt, Uzbekistan, Chile… (brzmi przerażająco?). Dla mnie osobiście oszałamiające jest to, jak człowiek po tych tysiącach lat rozwoju wiedzy na temat świata, słabo rozumie swoją naturę. Dziesiątki badań psychologicznych przecież dowodzą, że „pieniądze szczęścia nie dają” (oczywiście poza pewnym poziomem egzystencji i możliwością realizowania przez nie innych potrzeb). Jest to dość smutne, że przez „zapychanie” różnych potrzeb psychicznych tonami produktów materialnych (co ostatecznie i tak nie pomaga) niszczymy właściwie wszystko to, co już osiągnęliśmy, a co ważniejsze, szanse na to co osiągnąć możemy… Ale to temat na inny artykuł.

Wracając do kwestii podnoszenia emisji przez mniejsze państwa do 1%. Jeżeli by do tego doszło, wszyscy ci, obecnie mniejsi emitenci z powodzeniem zastąpiliby obecnych, a zapewne nawet, pobiliby obecne światowe rekordy. W ten sposób emisje Chin, Stanów Zjednoczonych, Indii, Rosji i Japonii już nie byłyby potrzebne do podniesienia ziemskiej temperatury do niesłychanie niebezpiecznego poziomu. Osobiście, wydaje mi się, że układ, według którego część państw miałaby wychwytywać CO2 emitowane przez resztę, byłby trudny do osiągnięcia.

Podsumowując, odpowiedzialność Polski za zmiany klimatyczne wcale nie jest tak znikoma, jak mogłoby się wydawać. Zarówno jej udział w sumarycznej światowej emisji (a tym bardziej europejskiej), jak i polityczny przykład, jaki daje, są znaczące. Może nasi politycy powinni to sobie lepiej uświadomić, zamiast torpedować unijne działania w tym kierunku? Nasi politycy nie dostrzegają interesu Polski w polityce klimatycznej, traktując ją jako swoiste „zło wcielone”. Interes ten, biorąc pod uwagę dotychczasowe doświadczenia, czyli zniszczenia przypisywane globalnemu ociepleniu wartości dziesiątków miliardów złotych (SPA 2020), ogromne straty w rolnictwie w wyniku ostatnich susz (PAP) oraz setki uszkodzonych przez burze budynków (PAP), wydaje się oczywisty.
Pytanie tylko – dla kogo?

Andrzej Strzałkowski

Podobne wpisy

Więcej w Artykuly