ArtykulyRozwiązania systemowe

Groźna matematyka globalnego ocieplenia

Trzy proste liczby sprowadzają się do jednego: globalnej katastrofy – i
pokazują jasno, kto jest naszym wrogiem

Padają
kolejne rekordy koncentracji dwutlenku węgla, temperatur, zaniku lodu
arktycznego, rozmarzania „wiecznej” zmarzliny i szeregu katastrof pogodowych. Politycy
tkwią jednak w marazmie. Konferencja Rio +20 okazała
się smętnym cieniem swojej poprzedniczki sprzed 20 lat
, poza okrągłymi
komunałami nie prowadząc do żadnych zmian – nikt nie musi nic robić, nie ma
żadnych harmonogramów i celów działania. Negocjacje klimatyczne na forum ONZ
sprowadzają się do uzgadniania symbolicznych celów, zupełnie bezwartościowych z
punktu widzenia zatrzymania, czy choćby spowolnienia przyspieszania zmiany klimatu,
a o sukcesie mówi się, bo udało się uniknąć załamania
procesu negocjacyjnego
. Kosztem rezygnacji z jakichkolwiek wiążących
ustaleń. Przegrywamy walkę o przyszłość, bo większość z nas woli schować głowę
w piasek i odmawia przyjęcia do wiadomości, w jak poważnych opałach znalazła
się nasz cywilizacja.

Gdy
w mediach pojawia się już dyskusja o globalnym ociepleniu, większość argumentów
ma charakter ideologiczny i ekonomiczny. Tymczasem, żeby ogarnąć powagę
sytuacji, wystarczy odrobina matematyki, a właściwie trzy liczby.

Liczba pierwsza: 2°
Celsjusza

Gdyby
ciągnąca się od 40 lat historia narastania kryzysu klimatycznego była
reżyserowana w klasycznym hollywoodzkim filmie z happy endem, konferencja
klimatyczna ONZ w Kopenhadze w 2009 roku stanowiłaby jasny punkt kulminacyjny w
historii globalnej walki ze zmianą klimatu. Przywódcy świata zjechali się do
duńskiej stolicy, by jak ujął to Sir Nicolas Stern, uczestniczyć w
„najważniejszym zebraniu od czasów II wojny światowej, biorąc pod uwagę, co
leży na szali”. Jak stwierdziła wtedy przewodnicząca konferencji duńska minister
ds. energii Connie Hadegaard: „To jest nasza szansa. Jeśli ją zmarnujemy, to
zanim będziemy w stanie opracować nowe porozumienie, miną lata. Jeśli w ogóle
kiedykolwiek.”

Jak
wiemy, zmarnowaliśmy tamtą szansę. Klapa negocjacji w Kopenhadze była spektakularna.
Ani Chiny, ani Stany Zjednoczone, łącznie odpowiadające za 40 procent emisji, nie
miały zamiaru podejmować znaczących zobowiązań, tak więc cała konferencja przez
dwa tygodnie bezcelowo „leciała na autopilocie”, aż światowi przywódcy zlecieli
się na ostatni jej dzień. Wśród panującego chaosu prezydent Barack Obama zebrał
grono przywódców najbardziej liczących się krajów, którzy niezależnie od reszty
uzgodnili treść ratującego twarz konferencji „Porozumienia Kopenhaskiego”. Sprowadzało
się do okrągłych niezobowiązujących ogólników i stwierdzenia, że za jakiś czas
porozumienie zostanie uzgodnione. Dobrowolny charakter ograniczania emisji,
pozostawiony każdemu krajowi do indywidualnego zaproponowania, nikogo do
niczego nie zobowiązywał, i nawet, jeśli kraj sygnalizował możliwość
ograniczenia emisji, nie było żadnego mechanizmu nadzoru czy nawet monitoringu.
„Kopenhaga stała się dziś sceną zbrodni”, podsumował
Greenpeace, „a jej sprawcy szybko ulotnili się na lotnisko”. BBC porównało nawet ustalenia z Kopenhagi do nowego Monachium.

Pomimo
braku konkretów porozumienie z Kopenhagi zawierało jednak jedną istotną liczbę.
W pierwszym paragrafie narody świata formalnie „uznawały pogląd naukowy, że
wzrost globalnej temperatury powinien pozostać poniżej 2 stopni Celsjusza.” W
następnym paragrafie deklarowały zaś, że „zgadzają się z tym, że potrzebne są
głębokie cięcia światowych emisji… tak, by zatrzymać wzrost globalnej
temperatury poniżej 2 stopni Celsjusza.” Utrzymując nacisk na dwóch stopniach
Celsjusza, porozumienie międzynarodowe akceptowało wyrażone wcześniej
stanowisko grupy G8 i tzw. Forum
Wielkich Gospodarek
. Próg +2C po raz pierwszy pojawił się w 1995 roku na
konferencji, której przewodniczyła niemiecka minister środowiska Angela Merkel
– obecna kanclerz Niemiec.

Jak
na razie podnieśliśmy średnią temperatur planety o niecałe 0,8°C, a już
następstwa są poważniejsze, niż przewidywała to większość zajmujących się tym
tematem naukowców: ilość lodu w Arktyce spadła o 80%, oceany stały się o 30% bardziej
kwasowe, poziom oceanów rośnie o 60% szybciej, niż to jeszcze niedawno
przewidywano, ekstremalne fale upałów obejmują coraz większą część lądów, a
ilość pary wodnej w atmosferze jest większa o 5%, zwiększając
prawdopodobieństwo ekstremalnych opadów i powodzi.

Biorąc
to wszystko pod uwagę, coraz większa liczba naukowców dochodzi do wniosku, że
cel ograniczenia wzrostu temperatury o 2°C i tak jest zbyt słaby. „Każdy wzrost
temperatury powyżej 1°C oznacza podejmowanie ryzyka”, pisze Kerry Emmanuel z MIT,
wiodący ekspert od huraganów, „a w miarę dalszego wzrostu temperatury szanse wyglądają
coraz gorzej”.

Thomas
Lovejoy, były doradca Banku Światowego w temacie bioróżnorodności, ujmuje to w
ten sposób: „skoro widzimy to, co widzimy, już przy obecnym wzroście
temperatury o 0,8°C, to dwa stopnie to zbyt wiele.”. Klimatolog James Hansen,
dyrektor Instytutu Badań Przestrzeni Kosmicznej NASA im. Goddarda w Nowym
Jorku, wyraża to jeszcze dobitniej: „Cel ograniczenia wzrostu temperatury o
+2°C to przepis na katastrofę.”. W Kopenhadze rzecznik małych krajów
wyspiarskich ostrzegł, że „ocieplenia o +2°C wiele krajów w ogóle nie przetrwa,
bo po prostu znikną”. Gdy delegaci z krajów rozwijających się zostali
poinformowani o następstwach ocieplenia o +2°C, uznali ten cel za „pakt
samobójczy” dla dotkniętych suszą krajów Afryki – wielu z nich zaczęło nawet
skandować: „Jeden stopień, jedna Afryka.”

Pomimo
poważnych zastrzeżeń, polityczny realizm wygrał z danymi naukowymi. 167 krajów,
odpowiedzialnych za 87% światowych emisji, podpisały Porozumienie Kopenhaskie,
oficjalnie uznając cel zatrzymania ocieplenia poniżej progu +2°C. W zasadzie
można powiedzieć, że jest to jedyna istotna rzecz, co do której się zgodziły.

Liczba druga: 565 miliardów ton

Naukowcy
oszacowali, że jeśli chcemy mieć rozsądne szanse (na poziomie 80%, czyli trochę
lepsze, niż w rosyjskiej ruletce rozgrywanej z użyciem sześciostrzałowego
rewolweru) ograniczenia wzrostu temperatury poniżej progu +2°C, to do połowy
stulecia nie możemy wpompować do atmosfery więcej niż kolejne 565 miliardów ton
dwutlenku węgla.

Tymczasem
nawet w kryzysowym 2009 roku, wg szacunków Międzynarodowej Agencji Energii (IEA),
emisje CO2 wyniosły 31,6 mld ton, w ostatniej dekadzie rosnąc
średnio o 3% rocznie. W tym tempie, cały dopuszczalny limit zużyjemy w zaledwie
16 lat, czyli gdy dzisiejsze przedszkolaki będą na studiach.

„Nowe
dane dostarczają dalszych dowodów na to, że drzwi do ścieżki ocieplenia
ograniczonej do +2°C zamykają się”, stwierdził główny ekonomista IEA, Fatih
Birol, dodając: „patrząc na dane, stwierdzamy, że obecny trend prowadzi do
wzrostu temperatury o +6°C”. Jeśli do tego dojdzie, stworzymy planetę rodem z
obrazów science-fiction.

Politycy
wałkują te kwestie, jednak nie mogą dojść do porozumienia, jak ograniczyć emisje
tak, by uniknąć przekroczenia progu +2°C i katastrofy klimatycznej. Naukowcy,
zwykle unikający mocnych sformułowań, zaczynają przezwyciężać swoje opory przed
robieniem czegoś innego niż przedstawianie danych. „Wiadomość przekazywana
przez naukę od dobrych 30 lat jest w zasadzie niezmienna”, z krzywym uśmiechem stwierdza
William Collins, starszy klimatolog z Lawrence Berkeley National Laboratory. „Posiadamy
metody naukowe i narzędzia obliczeniowe pozwalające na przewidzenie dalszego
rozwoju sytuacji. Jeśli zdecydujemy się na kontynuację tego, co robimy
dotychczas, to powinno to zostać zdecydowane z uwzględnieniem pełni dowodów
przedstawianych przez społeczność naukową”.

Jak
na razie, podobne wezwania pozostają bez echa. Sytuacja od ćwierćwiecza nie
zmienia się: naukowcy ostrzegają, a skutecznych działań politycznych nie ma.
Wypowiadający się nieoficjalnie naukowcy są coraz bardziej zniesmaczeni i
zaniepokojeni. Jak powiedział mi jeden z uznanych naukowców: „Na nowych
pudełkach papierosów rząd wymaga pokazywania drastycznych obrazów, na przykład
palacza z dziurą w gardle. Dystrybutory na stacjach benzynowych powinny być
oznaczane podobnie.”

Liczba trzecia:
2795 miliardów ton

To
chyba najbardziej niepokojąca liczba – łączy ona polityczny i naukowy wymiar
naszego dylematu. Liczba ta trafiła do świadomości biznesowej, po tym, jak
Carbon Tracker Initiative, grupa londyńskich analityków finansowych i ekspertów
ds. środowiska opublikowała raport mający uświadomić inwestorów, jak zmiana
klimatu może wpłynąć na wartość ich pakietów akcji.

2795
mld ton CO2. Tyle dwutlenku węgla trafi do atmosfery, jeśli
wszystkie rezerwy ropy, węgla i gazu będące w posiadaniu koncernów je
wydobywających oraz krajów (pomyśl o Wenezueli czy Kuwejcie) działających jak
takie koncerny. Krótko mówiąc, to paliwa kopalne, które zamierzamy spalić. A
ich ilość – odpowiednik 2795 mld ton emisji CO2 – jest pięciokrotnie
większa od dopuszczalnego limitu 565 mld ton CO2.

Szacunki
dostępnych rezerw paliw kopalnych nie są oczywiście perfekcyjnie dokładne, nie
uwzględniają też w pełni niedawnego zaliczenia do rezerw znaczących zasobów
niekonwencjonalnych, takich jak gaz łupkowy czy ropa łupkowa, rezerwy węgla zaś
są znane z niezbyt wysoką dokładnością. Jednak dla otwierających listę
największych firm, takich jak amerykański ExxonMobil czy rosyjski Łukoil, rezerwy
znane są z dość dużą dokładnością. Spalenie ropy, gazu i węgla ze złóż każdej z
tych firm spowodowałoby wyemitowanie do atmosfery ponad 40 mld ton CO2.

To
właśnie dlatego ta trzecia liczba, 2795 mld ton CO2, jest tak
istotna. Pomyśl o +2°C jako o granicznym dopuszczalnym poziomie alkoholu we
krwi. 565 mld ton to ilość drinków, na którą możesz sobie pozwolić, powiedzmy jedna
setka. A 2795 mld ton? To całe pół litra, które ma gotowe do nalania przemysł
paliw kopalnych.

Mamy
więc zinwentaryzowane pięciokrotnie więcej ropy, węgla i gazu, niż to, co
klimatolodzy uważają za możliwe do (w miarę) bezpiecznego spalenia. Aby uniknąć
poważnych problemów, będziemy musieli zostawić pod ziemią 80% rezerw. Dopóki nie
mieliśmy świadomości tych liczb, katastrofa wydawała się możliwa. Teraz, o ile
zdecydowanie nie zainterweniujemy, widać, że będzie pewna.

Owszem,
technicznie rzecz biorąc te ropa, węgiel i gaz są wciąż jeszcze głęboko pod
ziemią.  Ale ekonomicznie rynek uznaje je
już za „wydobyte” – są uwzględnione w wycenie koncernów energetycznych, w
zabezpieczeniu udzielonych im pożyczek, a posiadające rezerwy kraje prowadzą
politykę budżetową w oparciu o plany ich wydobycia i sprzedaży. W świetle tego
jest zupełnie zrozumiałe, z jaką zażartością wielkie koncerny wydobywające
paliwa kopalne zwalczają wszelkie pomysły na ograniczenie emisji dwutlenku
węgla – pozostawienie pod ziemią zdecydowanej większości rezerw paliw kopalnych
oznaczałoby uderzenie w ich kluczowy zasób, w ich wartość i zyski. Zamiast
myśleć o zaprzestaniu wydobycia, intensywnie pracują nad metodami zwiększenia
rezerw poprzez wydobycie piasków roponośnych Kanady, głębokie wiercenia oceaniczne
czy technologie szczelinowania hydraulicznego.

Gdyby
powiedzieć Exxonowi lub Łukoilowi, że ze względu na konieczność uniknięcia
katastrofy klimatycznej, nie będą mogły wykorzystać zdecydowanej większości już
posiadanych rezerw, ich wycena rynkowa by się załamała. John Fullerton, były
dyrektor zarządzający w JP Morgan, przewodniczący obecnie Capital Institute, szacuje,
że przy obecnych cenach rynkowych, złoża paliw kopalnych mają wartość około
27 000 miliardów dolarów. Inaczej mówiąc, jeśli posłuchalibyśmy naukowców
i zdecydowali się pozostawić te 80% rezerw pod ziemią, skreślilibyśmy z aktywów
20 000 miliardów dolarów. Liczby są oczywiście przybliżone, jednak taka
skala bańki paliw kopalnych przyćmiewa łączną skalę wszystkich wcześniejszych
baniek w historii, łącznie w ostatnią bańką na rynku nieruchomości.

Bańka
ta nie musi oczywiście pęknąć – możemy równie dobrze spalić wszystko, co da się
wydobyć spod ziemi, a inwestorzy będą zadowoleni. Jednak wtedy diabli wezmą nam
planetę. Możemy wybrać, czy chcemy mieć w dobrym stanie bilans wydobycia rezerw
paliw kopalnych, czy planetę – ale znając liczby, jest oczywiste, że musimy
wybrać między jednym a  drugim. Po prostu policz, że 2795≈5*565. To wszystko.

Porażka

Tak
więc, jak powiedzieliśmy na początku, na razie wszelkie wysiłki w celu ochrony
klimatu poniosły klęskę. Emisje dwutlenku węgla biją kolejne rekordy, tym
bardziej, że kraje rozwijające się podążają drogą, którą wytyczyły kraje
Zachodu. Nawet w bogatych krajach, drobne redukcje emisji nie wykazują
wchodzenia na trend potrzebny dla zerwania ze status quo i logiki trzech naszych liczb.

Jedynym
dużym krajem zdecydowanie starającym się zmienić swój miks energetyczny są
Niemcy. Pewnej majowej soboty ten położony w niezbyt słonecznym rejonie kraj
połowę swojego zapotrzebowania na prąd zapewniał za pomocą paneli słonecznych.
To mały cud – i pokazuje, że mamy technologie, które mogą rozwiązać nasz
problem. Jednak brakuje nam woli, a podejście Niemiec jest raczej wyjątkiem niż
regułą. Regułą jest „coraz więcej paliw kopalnych”.

Nasza
lista porażek, a wraz z nią lista strategii, które nie działają, jest bardzo długa. Ekolodzy poświęcili wiele czasu i
wysiłku na próby zmiany postaw indywidualnych: zainstalowano miliony żarówek
energooszczędnych, ale też kupiono też miliony nowych wielkich telewizorów.
Większość ludzi cierpi na syndrom rozdwojenia jaźni i ambiwalentne podejście do
oszczędzania energii i zielonych postaw: może i popierają oszczędzanie energii,
ale lubią też tanie loty do odległych krajów i nie zamierzają z nich
rezygnować, szczególnie, że prawie wszyscy wokół latają. Ponieważ wszyscy w ten
czy inny sposób korzystamy na paliwach kopalnych, zmierzenie się ze zmianą
klimatu jest jak budowanie ruchu przeciwko sobie samym i naszej wygodzie – to
tak, jakby partia homoseksualistów miała być zakładana przez ortodoksyjnych
księży lub ruch abolicyjny przez właścicieli niewolników.

Ludzie
mają wrażenie (zresztą zupełnie realistycznie), że ich własne działania nie
wpłyną znacząco na to, jaki poziom osiągnie stężenie CO2. W 2010
roku badania pokazały, że „o ile recykling w Ameryce jest dość powszechny i 73
procent badanych płaci rachunki elektronicznie, by oszczędzić na papierze”, to
tylko 4 procent ogranicza zużycie mediów, a jedynie 3 procent kupiło samochód
hybrydowy. Mając do dyspozycji stulecie, może i można by coś zmienić w
postawach, by zrobiło to jakąś różnicę – jednak zbyt długo zwlekaliśmy i tego
czasu już nie mamy.

Znacznie
efektywniej byłoby działać za pośrednictwem systemu politycznego i rzecz jasna ruch
środowiskowy też tego próbował, nawet z pewnymi sukcesami. Cierpliwie lobbowano
przywódców, próbując przekonać ich o tym, w jak poważny problem się pakujemy,
zakładając, że ci niewątpliwie inteligentni ludzie zrozumieją i podejmą
działania. Czasem nawet wydawało się, że to zadziała. Na przykład Barack Obama
w swojej kampanii wypowiadał się w temacie ochrony klimatu bardziej zdecydowanie,
niż jakikolwiek prezydent przed nim – w noc, kiedy ogłoszono jego zwycięstwo w
wyborach, powiedział publicznie, że „wzrost oceanów zacznie spowalniać, a
zdrowie planety się poprawiać.” Udało mu się też wprowadzić przepisy o poprawie
efektywności energetycznej samochodów. Gdyby takie działania wdrożono ćwierć
wieku temu, efekt byłby znaczący. Jednak w świetle naszych liczb i kończącego
się czasu, to zbyt mało.

W
momencie, w którym się znajdujemy, efektywne działania wymagałyby pozostawienia
pod ziemią tego, co koncerny energetyczne chcą wydobyć i sprzedanie czego mają
już w swoich planach uwzględnione, a nie po prostu lekkie spowolnienie wzrostu
tempa spalania paliw kopalnych. A i sam prezydent, poganiany przez chór głosów
skandujących: „Wierć, mała, wierć” („Drill, baby drill”), zszedł ze swojej
początkowej drogi by kopać, wiercić i szczelinować. Amerykański Sekretarz Zasobów
Wewnętrznych otworzył więc na przykład ostatnio dla wydobycia węgla tereny Powder
River Basin w Wyoming. Spalenie węgla z tych pokładów będzie oznaczać emisję
67,5 mld ton CO­2, czyli ponad 10% całości dostępnego „budżetu
węglowego”. Podobne działania są podejmowane względem wydobycia w Arktyce i pod
dnem oceanu. I jak Sekretarz Zasobów Wewnętrznych pokazał w swoim marcowym
wystąpieniu, jest to polityka bardzo zdeterminowana: „Macie moje słowo na to,
że będziemy wiercić gdzie tylko się da… Zobowiązuję się do tego.” Następnego
dnia, w hubie naftowym Cushing w Oklahomie, prezydent Obama jednym tchem
obiecał  prace nad rozwojem energii z
wiatru i słońca, a jednocześnie zapowiedział przyspieszenie wydobycia paliw
kopalnych: „wydobywanie większych ilości ropy i gazu u nas w kraju było, jest i
będzie krytycznie ważnym elementem naszej strategii.”. Tak więc z całą mocą
zobowiązał się do dalszego zwiększania gotowych do spalenia rezerw paliw
kopalnych.

Czasem
ironia tego, co się dzieje, jest porażająca: w początkach czerwca, Sekretarz
Stanu Hilary Clinton uczestniczyła w wyprawie norweskiego trawlera badawczego
zapoznając się osobiście z rosnącymi szkodami klimatycznymi. „Wiele z prognoz
ocieplenia w Arktyce spełniło się znacznie przed czasem”, stwierdziła, opisując
to doświadczenie jako „trzeźwiące”. Jednak dyskusje z politykami podczas jej
podróży do Skandynawii dotyczyły głównie tego, jak Zachód ma zapewnić sobie
znaczną część z mogących znajdować się w Arktyce 90 miliardów baryłek ropy,
które w miarę postępującego roztapiania się Arktyki stają się coraz bardziej
dostępne. Administracja prezydenta Obamy udzieliła w tym roku Shellowi pozwoleń
na odwierty w Arktyce.

Prawie
każdy rząd dysponujący złożami paliw kopalnych jest w tej samej sytuacji.
Kanada – przykładna demokracja znana z odpowiedzialnej postawy na arenie
międzynarodowej – podpisała protokół z Kioto, zobowiązując się do redukcji
emisji. Jednak gdy cena ropy wzrosła, a produkcja ropy w oparciu o piaski
roponośne stała się opłacalna (a są to duże złoża, których spalenie może zużyć
ponad połowę dostępnego „budżetu węglowego”), stało się jasne, że protokół z
Kioto jest nie do pogodzenia z eksploatacją piasków roponośnych – Kanada wycofała
się więc ze zobowiązań protokołu z Kioto.

Ta
sama hipokryzja charakteryzuje i inne rządy, od prawa do lewa spektrum
politycznego: na negocjacjach w Kopenhadze wenezuelski prezydent Hugo Chavez
cytował Różę Luksemburg, Jeana-Jakuba Rousseau i Jezusa Chrystusa, mówiąc, że
„zmiana klimatu jest bez wątpienia najpoważniejszym problemem środowiskowym
naszych czasów”. Ale już następnej wiosny, w siedzibie narodowego koncernu
naftowego PDVSA, podpisał umowę z konsorcjum koncernów międzynarodowych na
wspólną eksploatację rezerw pisków roponośnych w delcie Orinoko, określając to
porozumienie jako „najważniejszy silnik napędzający rozwój całego terytorium i
ludności Wenezueli.” Wydobycie i spalenie piasków roponośnych Orinoko samo w
sobie wystarczyłoby na zużycie i przekroczenie całego dostępnego „budżetu węglowego”
565 mld ton CO2.

Ujrzeliśmy
wroga

Tak
więc wszystkie nasze próby powstrzymania zmiany klimatu dały jedynie mikre
efekty. Szybka i dogłębna zmiana wymagałaby zbudowania ruchu, a jak pokazuje
historia, ruchy takie dla skonsolidowania się potrzebują wroga. Jak ujął to
John F. Kennedy: „Ruch praw obywatelskich powinien być wdzięczny Bogu za „Bulla” Connora.
Pomógł sprawie równie mocno, co Abraham Lincoln.” A właśnie wrogów w
przeciwdziałaniu zmianie klimatu brakuje.

Nasze
liczby pokazują jednak z dobitną jasnością, że planeta rzeczywiście ma wroga –
znacznie bardziej zaangażowanego w działania niż rządy i społeczeństwo. Mając
świadomość matematyki zmian klimatu, musimy postrzegać przemysł paliw kopalnych
w zupełnie nowym świetle. Stał się on przemysłem rozbójniczym, bezlitosnym jak
żadna inna siła na Ziemi. To Wróg Publiczny Numer Jeden dla przetrwania naszej
cywilizacji i milionów gatunków. „Wiele firm robi paskudne rzeczy – płaci
nędzne pensje lub trzyma pracowników w koszmarnych warunkach – i domagamy się,
by zmieniały swoje praktyki”, mówi zajmująca się tą tematyką Naomi Klein.
„Jednak te liczby dobitnie pokazują, że model biznesowy przemysłu paliw
kopalnych jest równoznaczny z niszczeniem planety. To właśnie robią.”

Gdyby
wydobyć i spalić wszystkie posiadane przez Exxon rezerwy, zużyłoby to 7%
całości „budżetu węglowego”, dzielącego nas od przekroczenia granicy +2°C.
Rezerwy będące w posiadaniu BP, Gazpromu, Chevrona, ConocoPhillips i Shell, to
(dla każdego z nich) 3-4 procent. Na liście koncernów węglowych prowadzi
rosyjski Siewierstal, za nim znajdują się koncerny BHP Billiton i Peabody. Liczby
opisujące ich rezerwy są wstrząsające – same koncerny węglowe są w stanie
poważnie zmienić oblicze naszej planety – i mają w planach to zrobić.

Rzecz
jasna mają pełną świadomość zmiany klimatu i związanych z nią ryzyk – stać ich
na zatrudnianie najlepszych naukowców, a w swoich planach biznesowych otwarcie
planują wykorzystanie rezerw, które staną się dostępne, gdy już stopnieją lody
Arktyki. Ale pomimo swojej wiedzy, bez zmrużenia oka szukają nowych złóż – wg
Rexa Tillersona sam Exxon na poszukiwanie nowych złóż w najbliższych latach
będzie wydawać średnio 100 milionów
dolarów dziennie
.

A
zmiana klimatu? Podczas apogeum rekordowych pożarów w Kolorado, Tillerson powiedział
w Nowym Jorku, że owszem, globalne ocieplenie jest faktem, ale że jest to
„problem inżynieryjny”, który ma „inżynieryjne rozwiązania”. Takie jak? „Adaptacja
do zmiany wzorców pogodowych i przesunięcia obszarów uprawnych”. Mówił to, gdy
rekordowa susza i fala upałów dziesiątkowała plony w USA, grożąc wzrostem cen
żywności na świecie. „Gdy ludzie dorzucają do dyskusji czynnik strachu i mówią
‘musimy z tym skończyć’, nie przyjmuję tego do wiadomości”. No jasne, że nie.
Gdyby przyjął to do wiadomości, musiałby zostawić rezerwy Exxona pod ziemią. Co
oznaczałoby utratę pieniędzy. Innymi słowy, to nie tyle problem inżynieryjny,
co problem chciwości.

Można
argumentować, że taka jest po prostu natura korporacji – gdy trafią na żyłę
złota, po prostu muszą nad nią pracować, bardziej jak wydajne roboty, niż jak
ludzie o wolnej woli. A przecież, dzięki olbrzymim pieniądzom, które mają do
dyspozycji, koncerny paliw kopalnych mają znacznie większą swobodę działania i
decydowania o losach świata, niż większość z nas. Te koncerny nie istnieją po
prostu w świecie, którego potrzeby zaspokajają – one go tworzą i kształtują.

Zostawione
samo sobie społeczeństwo mogłoby się zdecydować uregulować kwestie spalania
paliw kopalnych i zatrzymać się przed skrajem przepaści; według ostatnich badań
ankietowych, blisko 2/3 Amerykanów poparłoby światowy traktat o zredukowaniu
emisji o 90% do 2050 roku. Ale społeczeństwo nie jest zostawione samo sobie.
Bracia Koch, na przykład, dysponują bogactwem 50 miliardów dolarów. Większość
swoich pieniędzy zarobili na paliwach kopalnych i dobrze wiedzą, że
jakiekolwiek działania mające na celu ograniczenie zużycia paliw kopalnych
uderzą w ich zyski. W tym roku na dotacje wyborcze dla polityków wydali 200
milionów dolarów – wyraźnie są zdania, że to dobra inwestycja. W 2009 roku,
Amerykańska Izba Handlowa (U.S. Chamber of Commerce) wydała na wybory więcej
niż republikański czy demokratyczny Komitet Wyborczy, przy czym ponad 90%
pieniędzy trafia do kandydatów republikańskich – wielu z nich zaprzecza
realności zmiany klimatu. Nie tak dawno temu, U.S. Chamber of Commerce napisała
nawet memo do amerykańskiej Agencji Ochrony Środowiska (EPA), domagając się nie
regulowania kwestii emisji CO2, nawet jeśli naukowcy mieliby rację i
planeta rzeczywiście się ocieplała (czemu zresztą U.S. Chamber of Commerce
usilnie zaprzecza), argumentując, że „populacja może zaadaptować się do
cieplejszego klimatu poprzez zmianę zachowań oraz adaptację fizjologiczną i
technologiczną.” Komunikat jest jasny: zamiast
zmieniać system energetyczny, lepiej zmieńmy naszą fizjologię
.

Organizacje
ochrony środowiska, co zrozumiałe, opierały się przed nazwaniem koncernów paliw
kopalnych swym wrogiem, mając świadomość ich siły politycznej i licząc zamiast
tego na przekonanie gigantów, że powinny odejść od ropy, węgla i gazu i dokonać
transformacji w kierunku szeroko rozumianych „koncernów energetycznych”. Czasem
nawet wydawało się, że strategia ta może przynieść owoce – z naciskiem na wydawało się. Na przykład dekadę temu,
BP podjęło krótko trwającą próbę zaprezentowania się jako „Beyond Petroleum”,
wprowadzając nawiązujące do Słońca logo i nagłaśniając postawienie paneli
słonecznych na kilku swoich stacjach benzynowych. Jednak inwestycje BP w
alternatywne źródła energii były malutkim ułamkiem tego, co koncern wydawał na
eksploatację paliw kopalnych, a po paru latach nowy dyrektor wykonawczy podjął
decyzję o likwidacji wielu z tych programów, kładąc nacisk na „skupieniu się
firmy na jej kluczowym biznesie”. W grudniu 2011 roku BP ostatecznie zamknął swój
departament energii słonecznej. Shell zrobił to już dwa lata wcześniej. W
ostatniej dekadzie pięć największych koncernów naftowych zarobiło łącznie ponad
1000 miliardów dolarów – po prostu pieniądze, które można zarobić na
wydobywaniu i sprzedaży ropy, gazu i węgla są zbyt duże, by opłacało się gonić
za promykami słońca i zefirkiem.

Znaczną
część swoich dochodów firmy zawdzięczają kluczowemu historycznemu błędowi:
przemysł paliw kopalnych, co jest wyjątkowe, ma prawo bezpłatnie wyrzucać swój
główny odpad – dwutlenek węgla. Inne gałęzie biznesu nie mają tak dobrze –
jeśli masz restaurację, musisz płacić za wywóz i utylizację śmieci. Przemysł
paliw kopalnych jest zwolniony z tego problemu, a korzenie tego stanu są zrozumiałe
– aż do lat 80. praktycznie nikt nie zdawał sobie sprawy, jak groźne mogą
okazać się emisje CO2. Teraz jednak, gdy wiemy już, że emisje te
powodują wzrost temperatury planety i zakwaszanie się oceanów, cena
odprowadzania tego odpadu do atmosfery staje się kwestią absolutnie
fundamentalną.

Nałożenie
ceny na emisje dwutlenku węgla, czy to przez bezpośredni podatek czy w inny
sposób, spowoduje, że rynek włączy się w walkę z globalnym ociepleniem. Gdy
Exxon czy Shell będą musiał płacić za szkody, które powoduje ich produkt , jego
cena wzrośnie. Konsumenci dostaną silny sygnał, by zacząć zmniejszać zużycie paliw
kopalnych – za każdym razem, gdy zatrzymają się przy dystrybutorze paliwa,
przypomną sobie, że na przejazd do sklepu spożywczego nie potrzebują pojazdu
podobnego do bojowego wozu piechoty. Ekonomiczne pole gry wyrówna się na
korzyść źródeł energii niezatruwających środowiska. A co najlepsze, można to
zrobić nie oskubując obywateli – tak zwany system fee-and-dividend (opłata i
dywidenda) nałożyłby wysoką opłatę na ropę, węgiel i gaz, a całość wpływów na
koniec miesiąca trafiłaby po równo na konta 
obywateli. Najbardziej efektywni energetycznie i przestawiający się na
czyste źródła energii skorzystaliby najwięcej. Wszyscy chcieliby wskoczyć do tego pociągu.

Jest
jednak kluczowy problem: nałożenie ceny na emisje dwutlenku węgla zmniejszyłoby
zyski koncernów paliw kopalnych. Koniec końców na pytanie „Jak wysoka powinna
być opłata węglowa?” odpowiedzią jest „Wystarczająco wysoka, by zmniejszyć
zużycie paliw kopalnych tak bardzo, by 80% rezerw pozostało na zawsze pod
ziemią”. Im wyższa byłaby opłata węglowa, tym większa część rezerw stałaby się
bezwartościowa. Tak więc walka rozgrywa się o to, czy lobby kopalne odniesie
sukces w swojej walce o utrzymanie swojego specjalnego zwolnienia od ponoszenia
konsekwencji powodowanych szkód, czy eksternalizowane obecnie koszty szkód
zostaną wciągnięte do bilansów koncernów.

Kasa,
misiu

Nie
jest wcale jasne, czy potęga koncernów paliw kopalnych może zostać pokonana.
Carbon Tracker Initiative, grupa londyńskich analityków finansowych i ekspertów
ds. środowiska w swoim raporcie pokazała inwestorom, jak bardzo zmiana klimatu
może wpłynąć na wartość pakietów akcji koncernów energetycznych. Powiedzmy, że
zdarzy się coś NAPRAWDĘ DUŻEGO, jak huragan powodujący zalanie Manhattanu czy
susza stulecia dziesiątkująca plony w USA, lub (jeśli to mało) JESZCZE
WIĘKSZEGO, jak erupcja dużego złoża hydratów metanu lub oderwanie się od
Antarktydy połaci lądolodu wielkości Polski i szybki wzrost poziomu oceanów o
metr. Zdarzenie takie mogłoby być zbyt poważne i wzburzyć opinię publiczną do
tego stopnia, że nawet potężne pieniądze koncernów kopalnych nie byłyby w
stanie kupić im przychylnej decyzji polityków, którzy wprowadziliby wysokie
opłaty od emisji dwutlenku węgla. Nagle rezerwy ropy czy gazu będące w
posiadaniu Chevrona bądź Exxona stałyby się znacznie mniej warte, a kurs tych
firm poleciałby w dół. Raport Carbon Tracker ostrzegł inwestorów, by wzięli
takie ryzyko pod uwagę i zdywersyfikowali swoje portfolio, wprowadzając do
niego spółki skupiające się na wytwarzaniu energii z innych źródeł.

„W
biznesie to normalna rzecz, że ewolucja rynków pozostawia kwitnące wcześniej branże
na cmentarzysku historii”, zauważa Nick Robins, kierujący Centrum Zmiany
Klimatu w HSBC. „Pomyślmy o błonach filmowych czy maszynach do pisania. Nie ma
sensu pytać się, czy takie rzeczy się powtórzą, bo powtórzą się na pewno”. „Przekonanie
inwestorów nie jest proste – zapatrzeni w wyniki koncernów naftowych nie
słuchają ostrzeżeń”, dodaje James Leaton, ekspert środowiskowy będący doradcą
PricewaterhouseCoopers. „To zupełnie normalne we wszystkich bańkach – ludzie
nie wierzą, że mogą się one skończyć, a jeśli nawet dopuszczają taką myśl, to
uważają, że oni są najlepszymi
analitykami i jeśli bańce będzie grozić pęknięcie, to wyjdą z niej na czas, a
cała reszta frajerów poleci w przepaść wraz kursem spółek, których zbyt długo
się trzymali.”

Egoistyczny
interes inwestorów raczej więc nie zmusi przemysłu paliw kopalnych do
transformacji. Jednak moralny gniew mógłby – i to jest prawdziwe znaczenie
matematyki zmiany klimatu. Może dać impuls do powstania prawdziwego ruchu. Raz,
w niedawnej historii, gniew zmusił przemysł do głębokich zmian zachowania. W
latach 80. rozkręciła się kampania przeciw firmom robiącym interesy z reżimem
apartheidu w RPA – w działania te włączyło się m.in. 155 kampusów
uniwersyteckich, 80 miast i 25 stanów. „Koniec apartheidu to jedno z koronnych
osiągnięć ubiegłego stulecia”, powiedział arcybiskup Desmond Tutu, „ale nigdy
by nam się to nie udało bez wsparcia i presji międzynarodowej”.

Przemysł
paliw kopalnych jest jeszcze trudniejszym przeciwnikiem niż apartheid, a do
tego, nawet jeśli uda się wywrzeć skuteczną presję na firmy, wciąż jeszcze
pozostanie kwestia strategii postępowania z suwerennymi krajami, które działają
jak koncerny energetyczne.

Każda
kampania osłabiająca wpływy polityczne koncernów paliw kopalnych zwiększa
szanse na likwidację ich bezprecedensowej licencji na zanieczyszczanie. Istotny
postęp na drodze ochrony klimatu – znaczna poprawa zużycia energii przez
samochody – była rekomendowana przez naukowców, ekologów i inżynierów już od
dziesięcioleci, jednak aż do kryzysu 2008 roku przemysł motoryzacyjny był zbyt
potężny i mógł torpedować te plany. Dopiero osłabienie jego wpływów
politycznych otworzyło drogę do zmian. Jeśli ludzie zrozumieją prosty
matematyczny fakt, że przemysł paliw kopalnych zagraża dobrym warunkom życia na
naszej planecie – może go to osłabić na tyle, że zmiany wreszcie staną się
politycznie możliwe. Exxon i jemu podobne koncerny mogą wtedy dojść do wniosku,
że nie da się zmianom już dłużej opierać, lecz zamiast tego trzeba przyjąć nowe
zasady gry i płynąć z ich prądem, akceptując opłatę i dywidendę węglową; być
może wtedy koncerny paliw kopalnych wreszcie przetransformują się w koncerny
energetyczne, tym razem na dobre.

Nawet
jeśli kampania taka jest możliwa, być może z jej rozpoczęciem czekaliśmy zbyt
długo. Aby zrobić rzeczywistą różnicę i zatrzymać wzrost temperatury poniżej
+2C trzeba wprowadzić cenę na emisje w Stanach Zjednoczonych i Unii
Europejskiej, a następnie rozszerzyć to rozwiązanie na cały świat. To, co się
dzieje u nas, wpłynie na to, co zrobią Chiny i Indie, kraje o najszybciej
rosnących emisjach. Te trzy liczby są szokujące – i mogą nas one doprowadzić do
przyszłości, której wcale byśmy sobie nie życzyli. Ale niezależnie od tego, jak
bardzo są one niewygodne i jak bardzo nam się nie podobają, to nie ma to
żadnego znaczenia dla rzeczywistości fizycznej, a liczby te jasno pokazują
powagę wyzwania, przed którym stoimy. Wiemy, jak wiele możemy spalić, wiemy
też, kto planuje spalić więcej niż to dopuszczalne. Wiemy, gdzie jest nasz
wróg.

Na podstawie Bill  McKibben Global Warming’s Terrifying New Math

Podobne wpisy

Więcej w Artykuly