ArtykulyPowiązania

Czy wzrost PKB sam w sobie jest miarą dobrobytu

Mierzenie tempa wzrostu dochodu narodowego PKB - jak dowodzi obecny kryzys – w żadnym razie nie jest miernikiem określania stanu planety.

Pułapka wzrostu PKBMagowie rynków finansowych biegają dziś w kółko machając rękami – najgorsze koszmary ziszczają się na ich oczach. Nie chodzi tylko o to, że widzimy drugą – spadającą w dół – stronę boomu kredytowego: długotrwałe bezrobocie, bankructwa i rozsypkę finansów publicznych. Najczarniejsze obawy guru ekonomii dotyczą tego, że w przyszłości nie będziemy już wierzyć ich przepowiedniom.

A każda wiara upada, kiedy ludzie przestają wierzyć.

„Wezwaniem do modlitwy” konwencjonalnej ekonomii były inkantacje cyfr wzrostu gospodarczego: zakumulowana wartość monetarna wszystkich wymian, jakie mają miejsce w ekonomii. Kiedy te spadają, system ma problem. A obecnie światowy wzrost gospodarczy jest na najniższym poziomie od okresu po II Wojnie Światowej.

Problem jest rzeczywiście głęboki – fakt, że tak wiele poszło tak szybko tak źle, świadczy o tym, że długi okres poprzedzającego kryzys wzrostu krył w sobie głęboką chorobę. Wzrost skrywał więcej, niż było widoczne – wyraźnie mierzenie sytuacji za pomocą tego wskaźnika dawało równie dużo informacji, jak stwierdzenie, że kiedy pada, to jest mokro. Pomimo to wskaźnik wzrostu gospodarczego trzyma w magicznym uścisku wyobraźnię ekonomistów i polityków. Ponad 30 lat krytyki ze strony niektórych ekonomistów i specjalistów ochrony środowiska nie zmieniły jego uprzywilejowanego miejsca.

Sam fakt wzrostu mówi nam, że coś się dzieje, ale nie mówi nic o tym, czy jest to dobre czy złe. Wzrost może być napędzany wojną, zanieczyszczaniem środowiska a nawet różnymi patologiami, od rozwodów po wandalizm – a to z tego powodu, że towarzyszy im wydawanie pieniędzy, co przejawia się we wskaźniku wzrostu gospodarczego.

Ma to obecnie kluczowe znaczenie, gdyż rządy pompują pieniądze w system finansowy po prostu po to, aby przywrócić wzrost, a nie osiągnąć określone, pożądane rezultaty, jak tworzenie zielonych miejsc pracy i zapewnienie bezpieczeństwa energetycznego czy przeciwdziałanie zmianom klimatu.

Ironią jest, że kiedy mierzenie dobrobytu oparto na wzroście produktu narodowego, załącznikiem do jego koncepcji było bardzo poważne ostrzeżenie. Jeden z głównych architektów tego wskaźnika – ekonomista Simon Kuznets – otwarcie mówił o jego ograniczeniach, stwierdzając, że wzrost dochodu narodowego nie mierzy jakości życia i pomija ważne i rozległe części gospodarki, gdzie wymiana nie ma charakteru monetarnego – rodzinę, opiekę i pracę społeczną – elementy tworzące cywilizację.

Obsesja polityków i ekonomistów na punkcie wzrostu może prowadzić do podejmowania fatalnych decyzji, takich jak budowa nowych lotnisk czy dopłaty do nowych samochodów. Prawie wszystko można usprawiedliwić stwierdzeniem, że „to się przyczyni do wzrostu ekonomicznego”, niezależnie od efektów ubocznych dla zasobów, środowiska i społeczeństwa.

Prace Kuznetsa i koncepcja dochodu narodowego w pierwotnych zamierzeniach Kongresu USA miały być narzędziem pomiaru wartości interwencji rządu w gospodarkę w odpowiedzi na kryzys lat ’30 XX wieku, a nie boskim wskaźnikiem, jakim z czasem się stały. Zastrzeżenia Kuznetza zostały zapomniane. A wzrost PKB stał się wskaźnikiem stanu i sukcesu gospodarki. Chwilowe opamiętanie przyszło jedynie w 1968 roku, kiedy Robert Kennedy podkreślił, że wskaźnik wzrost mierzy wszystko oprócz „tego, co czyni życie wartościowym”.

Opracowany został cały szereg innych wskaźników, np. MDP (measure of domestic progress – miernik postępu), ISEW (index of sustainable economic welfare), GPI (genuine progress indicator). Wskaźniki te biorą pod uwagę korzyści wynikające z pracy w domu, uwzględniają korekty na rozwarstwienie dochodów, odejmują koszty społeczne (takie jak wzrost przestępczości, korki uliczne czy rozpad rodzin) i środowiskowe (takie jak zanieczyszczenie powietrza, wyczerpywanie zasobów, i ukryte koszty zmian klimatu) i dokonują poprawek na długoterminowe inwestycje i rozwój zrównoważony.

Wskaźniki MDP, GPI czy ISEW w krajach rozwiniętych osiągnęły szczyt kilka dekad temu, kiedy ludzie byli szczęśliwsi, rodziny trwalsze, zasobów było więcej, a przestępczości i ruchu samochodowego mniej. Dla porównania w tym czasie PKB wzrósł nawet kilkukrotnie.

Nie brakuje nam alternatywnych sposobów pomiaru zmian. Problem w tym, że wciąż jeszcze postęp mierzymy wzrostem PKB.

Coraz większe znaczenie mają inne rzeczy niż maksymalizacja aktywności ekonomicznej dla samej siebie – na przykład zachowanie planety i jej zasobów w stanie nadającym się do życia. Najwyższy czas, aby te alternatywne sposoby pomiarów usunęły z ołtarza uświęcony przez ekonomistów wzrost PKB.

Już nawet szef brytyjskiego Urzędu Regulacji Rynków Finansowych (Financial Services Authority) lord Adair Turner, w zeszłym roku napisał, że czas już „zdetronizować wzrost”.

Specjalizujący się w kwestiach środowiskowych ekonomista Herman Daly stwierdził, że jeśli już pomiar wzrostu gospodarczego ma jakiś rzeczywisty sens, to jest dobrym miernikiem tempa, w którym wyczerpujemy niezastąpione zasoby naturalne. Im wyższe są wskaźniki napędzanego paliwami kopalnymi wzrostu, tym szybciej wyczerpujemy zasoby naturalne i tym szybciej zmierzamy w stronę nieodwracalnych zmian klimatu.

Problem w tym, że stworzyliśmy system, który nie może funkcjonować bez stałego wzrostu.

Artykuł na podstawie 94 months and counting [The Guardian]

Podobne wpisy

Więcej w Artykuly