Artykuly

„Rozkłady jazdy PKP specjalnie ustawiano tak, żeby ludzie nie mogli nigdzie dojechać”

Wywiad pokazujący, że bagno, w którym się znajdujemy, nie jest wynikiem zwykłej głupoty. Na myśl przychodzą lata powojenne w USA, gdy koncerny samochodowe wykupywały linie tramwajowe – po to, żeby je zamknąć, żeby wszyscy musieli mieć samochody.

Grzegorz Sroczyński: Jaki był punkt wyjścia?

Dr Jakub Majewski: Nie najgorszy. Do wszystkich miejscowości w kraju można było dojechać pociągiem lub autobusem. Pod względem zasięgu mieliśmy sensowny system transportu, podobnie zresztą jak Czechosłowacja. Jak popatrzymy, co oni mają dziś i co my mamy, to przepaść jest gigantyczna. Zlikwidowaliśmy 30 procent sieci kolejowej.

Rozebrano tory?

Tak. Jeśli spojrzeć na długość linii kolejowych w 1989 roku i dzisiaj, to brakuje jednej trzeciej. Żadne państwo w Europie nie zlikwidowało w takiej skali swojej sieci. W Czechach nie zamknięto prawie żadnej linii. Od paru lat szukam odpowiedzi, dlaczego tam się udało ochronić transport publiczny, a w Polsce nie.

I dlaczego?

Ideologia. Czesi sobie nie wyobrażają, że ktoś przychodzi i mówi: „to się nie opłaca”. Mają linie prowadzące do miejscowości, gdzie żyje pięćset osób i pociąg dociera tam osiem razy dziennie. U nas byłby skandal.

Skandal?

Oczywiście. „Pociąg wozi powietrze”. „Niegospodarność”. Awantura, że marnujemy pieniądze. W Polsce uznano, że kolej na prowincji to garb. „Ta działalność nigdy nie będzie na siebie zarabiać”. Do transportu publicznego zastosowano ideologię kapitalistyczną, że jak się coś nie opłaca, to znaczy, że jest niepotrzebne.

Czesi stosują 'kieszonkowe’ rozwiązania. Mały dwuosiowy autobus szynowy, który niewiele pali, jeździ w tę i z powrotem. A myśmy zawsze byli mocarstwowi: kolej miała być potężna, ciężka, pociągi długie, trasy miały liczyć po kilkaset kilometrów. I do tego lokomotywa wielka jak smok i sznur wagonów, najlepiej piętrowych. Takich autobusików szynowych nigdy nie mieliśmy, bo jesteśmy dużym, poważnym krajem. A Czesi nie wstydzą się, że jeździ po szynach mała łupinka i wozi kilkudziesięciu pasażerów. Spełnia swoją funkcję społeczną, to niech jeździ. Uznali, że kolej może być skromna i niekoniecznie przynosić dochody. U nas kolej była do obsługi ciężkiego przemysłu i wielkich aglomeracji, a na prowincję miały docierać ewentualnie prywatne busiki. I w rezultacie nie dociera prawie nic.

Był jakiś rzecznik tej ideologii?

Cała kasa polityczna ramię w ramię. Przez 25 lat wszyscy krzyczeli: musimy wybudować autostrady. Ewentualnie – to zaczęto dodawać nieco później – zmodernizować kilka głównych linii kolejowych. Kolejarze słyszeli od ministrów: „Nie dostaniecie więcej pieniędzy, ale jak zamkniecie połowę sieci, to może przetrwacie”. Więc masowo likwidowali połączenia i dworce na prowincji.

Dlaczego ludzie na tej prowincji nie protestowali, nie krzyczeli?

Bo zabierano im ten transport sprytnie. „Wygaszanie popytu” – perfidna, bardzo skuteczna strategia.

Czyli?

Powiedzmy, że chce pan zamknąć linię kolejową z miasta A do miasta B. Najpierw trzeba zmniejszyć prędkość pociągu: jeździł 60 km/h, a teraz jeździ 40 km/h. Podróż trwa dłużej. Drugi etap to tzw. rozkomunikowanie, czyli zmiana rozkładu jazdy tak, żeby nie dało się przesiąść na stacjach węzłowych. Trzeci etap to cięcie kursów. Jest – owszem – dojazd na 8 rano, ale nie ma jak wrócić po 16. Kto w takiej sytuacji kupi bilet miesięczny?

Czyli te nielogiczne rozkłady jazdy, które pojawiły się na kolei w pewnym momencie i wszyscy wyśmiewali PKP, że ma bałagan…

Żaden bałagan. Ktoś długo myślał, żeby było niewygodnie.

I po co tak?

Właśnie po to, żeby uniknąć masowych protestów…

Czytaj dalej w artykule „Rozkłady jazdy PKP specjalnie ustawiano tak, żeby ludzie nie mogli nigdzie dojechać”

Podobne wpisy

Więcej w Artykuly