ArtykulyRozwiązania systemowe

Chapeau bas dla Unii Europejskiej

Z komentarzy pod tekstem Chapeau bas dla Europarlamentu zauważyłem, że niektórzy mają bardzo czarne spojrzenie na Unię Europejską. Zacząłem pisać tekst jako komentarz, ale rozrósł się na tyle, że uznałem, że lepiej będzie mu w roli artykułu. W tym, co robię, staram się łączyć, a nie dzielić, a temat dla wielu osób jest kontrowersyjny, uważam jednak, że muszę podzielić się z Wami moim spojrzeniem na temat Unii Europejskiej.

Pod adresem Unii mogę skierować sporo cierpkich słów: odnośnie biurokracji, wpływu lobbystów, polityki migracyjnej i rolnej, matematycznej niestabilności strefy euro, koncepcji i działania systemu ETS itd. (o części tych kwestii pisałem zresztą w swoich książkach). Unia jest w wielu aspektach daleka od ideału, ale.. świat nie jest czarno-biały. Nie żyjemy w najlepszym ze światów i przychodzi nam wybierać między odcieniami szarości.

Gdy obserwuję polską politykę w obszarze energetyczno-klimatycznym, to mam nieodparte wrażenie, że gdyby nie unijna polityka energetyczno-klimatyczna, to trzymalibyśmy się kurczowo węgla (w coraz większym stopniu importowanego z Rosji; alternatywnie utrzymywalibyśmy wydobycie kosztem dziesiątek miliardów zł rocznie grabionych z innych sektorów gospodarki), pompowalibyśmy wzrost zużycia ropy z Rosji i olewali kwestię jakości powietrza, gospodarki odpadami oraz szeroko pojętej ochrony środowiska. Przepisy Unijne „wymuszają” na nas działania, które są w naszym najlepiej pojętym interesie, a za które sami byśmy się nie wzięli (a nawet jeśli, to w symbolicznym stopniu): poprawy efektywności energetycznej, ograniczania zużycia paliw kopalnych i emisji gazów cieplarnianych i smogu.

Normy budowlane byłyby jak za Gierka (czyli wcale)… Zgodnie z dyrektywą unijną, wszystkie nowe budynki od 2021 roku powinny być prawie zeroenergetyczne. Jak to zinterpretowała Polska? Abstrahując nawet od kosztów zewnętrznych, budynki o zużyciu ciepła wyższym niż jakieś 15 kWh/m2/rok nie mają sensu ekonomicznego, bo ciut wyższe koszty budowy szybko zwracają się w niższych rachunkach za energię. Tymczasem nasi prawodawcy stwierdzili, że budynek prawie zeroenergetyczny to… 70 kWh/m2/rok. Wyć się chce.

A kiedy słyszę polityka PiS pomstującego na to, że Unia niedemokratycznie zakazuje żarówek żarowych, to ręce mi opadają, szczególnie, że to idol tego polityka (też z PiS) wnioskował do Komisji Europejskiej o wyeliminowanie żarówek żarowych. Co z tego, że droższy od żarówki żarowej LED zwraca się błyskawicznie (żarówka 100W, świecąc średnio po 5 godzin dziennie, w ciągu roku zużyje 182 kWh prądu za ok. 110 zł; LED o takiej jasności zużyje ze 20 kWh za jakieś 12 zł – zakup droższego o 10 zł LEDa zwróci się więc w ciągu kilku tygodni) – kreatywni Polacy obchodzą prawo sprzedając jeleniom żarówki żarowe jako grzejniki… Kategorie energetyczne urządzeń elektrycznych mają olbrzymi sens – ostatnio na miejsce odkurzacza zużywającego 1600 W kupiłem nowy A++, zużywający 350 W i „ciągnący” lepiej od poprzednika. Gdyby nie etykiety energetyczne UE postępu by nie było, bo klient nie wiedziałby, co kupuje (no, chyba, że jak ja chodziłby na zakupy z miernikiem prądu, ale to raczej egzotyczne zachowanie 🙂

Pamiętam głosy w polskich mediach kilkanaście lat temu, że Unia zmusza nas do budowy oczyszczalni ścieków, i ile nas to będzie kosztować, i jak w ogóle śmie nas o to cisnąć… Dziś jesteśmy zadowoleni, że rzeki nie są takimi ściekami jak za komuny, a woda w kranie nadaje się do picia.

Gdyby nie zdecydowana interwencja Unii Europejskiej w sprawie wycinki drzew w Puszczy Białowieskiej, minister Szyszko dalej ostro przerabiałby ją na trociny.

Niestety, mamy w Polsce poważny problem z myśleniem długoterminowym – które w Unii (choć nie idealne), to jednak ma się znacznie lepiej niż na naszym podwórku.

Urodziłem się jeszcze w czasach Gomułki i pamiętam poprzedni system – wtedy w Polsce nie było „Brukseli”, była za to Moskwa – mieliśmy wtedy dużo mniej do gadania, a dojeni byliśmy bez porównania bardziej.

Po upadku ZSRR część krajów byłego bloku wschodniego poszła drogą do Unii Europejskiej, a część została poza nią, idąc własną drogą. Dla uświadomienia tego, co nam dało wejście do Unii wystarczy porównać jak żyje się w krajach pierwszej grupy (Polska, Czechy, Słowacja, Łotwa, Estonia, Słowenia, Chorwacja, …), a jak w krajach drugiej grupy (Ukraina, Białoruś, Serbia, Bośnia, Macedonia, Albania…). Nie wiem, jak Ty, jak zdecydowanie wolę rzeczywistość krajów tej pierwszej grupy – pod względem gospodarczym, stanu środowiska, swobody wypowiedzi, państwa prawa czy poziomu korupcji. Możemy narzekać, że wcale nie jest u nas tak super, np. pod względem wspomnianego państwa prawa czy korupcji, ale w porównaniu z sytuacją w krajach drugiej grupy to jednak zupełnie inna liga. Co więcej, problemy tego typu nie są związane z „Uniizacją” krajów, ale raczej jej brakiem – w Danii czy Niemczech (choć są w tej samej Unii i obejmują je te same prawa i regulacje) są nieporównanie mniejsze niż w Bułgarii, Rumunii czy Polsce. Bez Unii nie mielibyśmy obszarów Natura 2000, a to, że często ochronę ekosystemów traktujemy jak zło konieczne, to już nasza własna robota. To nie Unia robi nam te problemy, ale my sami sobie. I jestem przekonany, że przy braku instytucji unijnych nasi politycy i oligarchowie dopiero by pokazali, co potrafią… Podminowując Unię idziemy w tę stronę.

A jeszcze bardziej od polityków i oligarchów, którym ten brak kontroli by odpowiadał, zachwycony byłby Putin, dla którego Unia jest prawdziwym wrzodem na rzyci, bo utrudnia prowadzenie rosyjskiej polityki imperialnej, rozgrywanie małych krajów Unii i przywrócenie Wielkiej Rosji, obejmującej m.in. tereny Polski.

Jeśli się komuś wydaje, że jak rozpadnie się Unia, to zostaniemy lokalnym mocarstwem, to żyje w świecie ułudy – zostaniemy pionkiem gdzieś między Rosją i Niemcami (które obecnie też są przez Unię tonowane).

Europę niezależnych narodów przerabialiśmy przez stulecia – każdy walczył o swój interes nie przebierając w środkach i mając w głębokim poważaniu ramy gry cywilizujące konflikty. Przez kontynent, w tym Polskę, co chwila przetaczały się wojny. Tu znowu można porównać stabilność, którą cieszymy się będąc w Unii – między krajami UE nie było nigdy wojny, wszystkie sprawy załatwia się przy stole negocjacyjnym i nawet jeśli są tam brudne numery, handlowanie ustępstwami i przekupstwa, to nie leje się krew milionów ludzi i miasta nie idą z dymem. Kraje pozostające poza Unią nie cieszą się taką stabilnością – konflikty na Bałkanach, Ukrainie czy Naddniestrzu i autorytarne rządy w innych miejscach pokazują, co byśmy „zyskali” będąc poza Unią (czy gdyby jej nie było).

Nie żyjemy w najlepszym z możliwych światów i w Unii też można wiele rzeczy zrobić lepiej.

Ale… zastanówmy się: w jak wielu miejscach na świecie jest lepiej niż w UE? Moja lista jest bardzo krótka…

Afryka odpada, Chiny i Indie to też nie miejsca, gdzie wolałbym żyć, podobnie jak prawie cała reszta Azji. Życia w Europie na Bliski Wschód też bym nie zamienił. Nic dziwnego, że miliony ludzi stamtąd desperacko chcą żyć w Europie. W Ameryce Południowej w Brazylii przemoc i korupcja (a teraz Bolsonaro da władzę oligarchom i będą rżnąć równo Amazonię), Wenezuela to totalna katastrofa, Kolumbia, Salwador, Nikaragua, Gwatemala to gangi, przemoc i bieda – nie bez powodu nasila się tam fala migrantów do Stanów Zjednoczonych. W USA Trump i narastające nierówności (jakbym miał wybierać, czy wolę życie w USA czy UE – wybieram UE). Australia i Kanada oblecą (choć pod kątem polityki klimatycznej w porównaniu do UE są strasznymi hamulcowymi). Może Nowa Zelandia i niektóre wyspy Oceanii. Nie bez powodu miliony ludzi chcą migrować do krajów Unii.

Wszystkim tym, którzy tym masowym migracjom są przeciwni, rekomenduję chwilę refleksji: czy lepsze szanse kontroli tego procesu będzie mieć wspólny blok setek milionów Europejczyków mający granicę na Morzu Śródziemnym, czy też poszczególne kraje z osobna? Jeśli komuś wydaje się, że w tym drugim scenariuszu Polska będzie w stanie kontrolować swoje granice w obliczu mas ludzkich, które wcześniej zaleją Grecję, Włochy i inne kraje na południe od nas, to ma rację: wydaje mu się. Tylko wspólnie mamy możliwość zapanowania nad tą sytuacją, także przez wspomożenie krajów na południe od Morza Śródziemnego, żeby żyjący tam ludzie nie byli tak zdesperowani głodem i chaosem, że będą chcieli przedostać się do Europy za wszelką cenę.

I na koniec mam jeszcze drobną refleksję dla wszystkich z utęsknieniem wyglądających końca Unii Europejskiej. Ten związek współpracujących ze sobą pokojowo narodów mógł powstać w dobrych czasach; w sytuacji zderzenia z granicami wzrostu i wzajemnego obwiniania się Unię czekają trudne chwile i narastające napięcia. Powiedziałbym, że stan Unii Europejskiej jest papierkiem lakmusowym sytuacji – dopóki jest i działa, oznacza to, że sytuacja nie jest jeszcze katastrofalna – jak Unia się zwinie, to będzie to ekwiwalent śmierci kanarka w kopalni. Przyznam, że wcale nie wyglądam z utęsknieniem tej chwili, a na tych, którzy będą się z tego cieszyć, będę spoglądał jak na pasażerów Titanica, podniecających się widokiem góry lodowej drącej kadłub statku.

Marcin Popkiewicz

Podobne wpisy

Więcej w Artykuly