ArtykulyRozwiązania systemowe

Opłaty za foliówki to za mało. Trzeba ograniczyć konsumpcję

W liczącym 100 milionów mieszkańców stanie Maharasztra na zachodzie Indii wprowadzono zakaz używania jakichkolwiek opakowań z plastiku. Za wytwarzanie, importowanie czy korzystanie z toreb foliowych grozi grzywna w wysokości 5 tysięcy rupii (74 dolary). Za recydywę kary będą wyższe, łącznie z pozbawieniem wolności do trzech miesięcy. Podobne ograniczenia obowiązują w wielu krajach na świecie, m.in. Kenii, Japonii, RPA i Australii. Czy w takim razie opłata recyklingowa wprowadzona w styczniu w Polsce to wystarczające rozwiązanie? Zapytaliśmy o to dr. hab. Jacka Schindlera, kulturoznawcę z Uniwersytetu Wrocławskiego, członka organizacji Ashoka, od lat działającego na rzecz zrównoważonego rozwoju.

Jaka jest przyczyna tak radykalnej decyzji stanu Maharasztra?

Właściwie taka sama, jak w naszym przypadku, tylko że u nas mamy system zamiatania sprawy pod dywan. W Indiach czy Kenii po wzroście gospodarczym i przejęciu zachodnich wzorców konsumpcji nie ma sprawnie zorganizowanego systemu gromadzenia lawiny odpadów, przez co leżą one w najbliższym otoczeniu, także blisko domów. Mądrze zdecydowano się więc na usuwanie przyczyn problemu. My natomiast mamy rozwinięty system gromadzenia odpadów, wywożenia ich na wysypiska i ten problem optycznie wydaje się zupełnie inny, mniejszy. Ale tak jak powiedziałem: to jest zamiatanie sprawy pod dywan. Rozwiązanie, na które zdecydowano się w Polsce, czyli wprowadzenie opłat za foliówki, ogranicza liczbę torebek, jednak to tylko działanie punktowe.

A recykling?

Zakłada się, że recykling materiałowy tworzyw sztucznych w UE powinien osiągnąć poziom 55-60%. Co niestety nie oznacza, że o taką wielkość zmniejszy się zapotrzebowanie na surowce pierwotne. W tej chwili, mimo że możemy się pochwalić kilkudziesięcioprocentowym recyklingiem, to nadal mamy przyrost zużycia surowców pierwotnych. Jest niewielki, jednoprocentowy, ale to i tak pokazuje, że coraz więcej tych surowców wydobywamy i recykling nie pomógł. A jako że mamy system wywożenia odpadów, nie widzimy, że się w nich topimy. Poza tym jest on jednak bardzo niestabilny, co się objawia pożarami wysypisk. Wystarczyło, że Chiny 1 stycznia przestały przyjmować odpady, i nagle się dowiedzieliśmy, że Wielka Brytania 20% odpadów wysyłała do Chin. Wyjęto jeden klocek, cały system się posypał i nie można sobie z tym poradzić inaczej niż przez dzikie spalanie. A że my jesteśmy akurat w tym systemie słabym ogniwem – bariery importowe nie są szczelne – to u nas można było część tych odpadów upchnąć. Nie widzimy tego na co dzień, nie zdajemy sobie z tego sprawy, że na Pacyfiku jest wyspa plastiku wielkości Francji. To nie jest nasz problem, bo ta Francja B jest gdzieś na drugiej półkuli.

Co z tym zrobić?

Jedynym rozwiązaniem są działania radykalne. W przypadku kubków i słomek wiadomo, że to będzie trzęsienie ziemi. Cywilizacyjny szok. Jak to, nie mogę wejść do pociągu z kubkiem i rurką? Prace nad zakazem trwają i to prawo wejdzie w życie. A to i tak rozwiązanie punktowe, dotyczy tylko jednego produktu. Ale produktu ważnego – zakaz będzie miał dużą siłę rażenia, bo coś zmieni u konsumenta, coś mu uprzytomni. Obawiano się opłat za foliówki, a okazało się, że dość szybko to zaakceptowaliśmy. Myślę, że czeka nas też rozprawa z butelkami na napoje. Jednym z największych sukcesów marketingowych XX wieku jest przekonanie ludzi, że żyjemy na tak krańcowo niesprzyjającej planecie, że bez chodzenia z butelką umrzemy. I ludzie wierzą, że woda dopiero po nalaniu do butelki nadaje się do picia.

A co minutę na całym świecie sprzedawanych jest milion plastikowych butelek.

To, co jest potrzebne w następnych latach, to kompleksowe podejście, a nie poszukiwanie chłopca do bicia. Dobrze, że zabrano się za foliówki, ale nawet ich całkowite zakazanie nie rozwiąże kwestii stałego wzrostu niezagospodarowanych odpadów. Są obszary, w których sytuacja cały czas się pogarsza. Stale zwiększa się na przykład udział materiałów zespolonych. Mam na myśli laminaty, m.in. w kartonach do napojów (wszystko jest pozlepiane: karton, folia, papier). Widzimy, że jest to laminat, ale często o tym nie wiemy, choćby w przypadku opakowań wyrobów cukierniczych, m.in. czekolad, lub folii do pakowania próżniowego, gdzie inne tworzywo jest wewnątrz, inne na zewnątrz. Recykling takich materiałów jest trudny i kosztowny, o ile w ogóle możliwy. Są też przypadki, o których jeszcze 10 lat temu nie sądzono, że stanowią problem. Na przykład mikroplastik. Myślano, że dobrym zastępstwem foliówek będą torby oksydegradowalne, czyli degradowalne pod wpływem tlenu, składnika powietrza. Były one laminatem (między warstwami folii umieszczano komponent kukurydziany). Efekt? Po krótkim czasie się łamały. Wyglądały na degradowalne, jednak nie degradowały się biologicznie, ale mechanicznie. Rozpadały się i wydawało się, że problem znikał. Jednak te kawałki trafiały potem do środowiska, przede wszystkim wodnego. Dla zwierząt to tragedia, bo one to łykają i zatyka się ich przewód pokarmowy. W tym czasie wprowadzono mikroplastik jako rozwiązanie do kosmetyków, np. w peelingach, który, spłukany, trafia do środowiska.

A jak Pan ocenia torby biodegradowalne? Czy to wystarczy, czy powinniśmy dążyć do zastąpienia ich na przykład torebkami papierowymi?

Papier wbrew pozorom nie jest też optymalnym rozwiązaniem, jest nietrwały. Pytanie: czy mówimy wyłącznie o odpadach czy o całkowitych skutkach użycia danego produktu? Czy interesuje nas cały cykl życia produktu i jego wpływ na środowisko, czy tylko odpad, a najlepiej tylko recykling? Mamy wdrukowane, że jak coś podlega recyklingowi, to znaczy, że jest przyjazne. A to przecież nie recykling jest celem. Sama biodegradowalność też nie. Warto również zwrócić uwagę na różnicę między biodegradowalnością a chemiczną degradacją materiału. Pierwsze pojęcie oznacza, że dany materiał nadaje się do kompostowania i dalej można go wykorzystać jako dodatek do gleby, na tym będą rosły rośliny. W tym znaczeniu biodegradowalna jest torba papierowa. Natomiast plastikowa będzie biodegradowalna wtedy, kiedy będzie zrobiona z polimerów pochodzenia roślinnego, czyli na przykład z kukurydzy. Również z drewna, z celulozy, można teraz wytwarzać granulat, z którego powstaną materiały, które będą biodegradowalne. Jeśli przedmioty są zrobione z polimerów ropopochodnych, można doprowadzić do ich degradacji, ale nie do kompostowania. One nie są biodegradowalne. Rozpadną się, ale przyczynią się do problemu, jaki mamy z mikroplastikami. Jeszcze jedno pytanie: są technologie, dzięki którym możemy zastąpić ropę kukurydzą, drewnem czy trzciną cukrową, ale czy nas na nie stać? Bo na przykład cena oleju rzepakowego, odkąd go zaczęto dodawać do diesli, skoczyła dwu- czy trzykrotnie.

Rozwiązaniem są nie nowe technologie, bo ciągle skądś musielibyśmy brać to tworzywo, co generuje zużycie surowców i koszty (przecież nie możemy bez ograniczeń wycinać lasów lub zużywać kukurydzy). Traktujemy biodegradowalność i recykling jako cel, nie widząc całości. Niestety, mamy tak ustawioną gospodarkę i wskaźniki gospodarcze, że one rosną, kiedy rośnie ciągła produkcja materiałowa, a nawet jeśli dojdzie do jakiegoś kryzysu, na przykład ropa się wyleje gdzieś na morzu, to i tak gospodarka ma się świetnie, bo to oznacza wzrost gospodarczy dla tego regionu w związku z większym zapotrzebowaniem na ludzi i na usługi. W Unii Europejskiej pojawiła się koncepcja gospodarki okrężnej, żeby oderwać zużycie surowców od wzrostu gospodarczego.

Jak można to osiągnąć?

Wiadomo, że musimy ograniczyć zużycie surowców pierwotnych oraz wprowadzić to, co jest nazywane albo ograniczeniem konsumpcji, co brzmi strasznie dla producentów i konsumentów, albo łagodniej: dematerializacją konsumpcji. Musimy konsumować coraz więcej, natomiast zróbmy coś, żeby ta konsumpcja nie była tak związana ze zużyciem surowców. Taka nadzieja pojawiła się, kiedy rozwijał się internet – że może przerzucimy konsumpcję do wirtualnej rzeczywistości, na przykład nie będziemy już kupować płyt, tylko ściągamy muzykę z internetu. Obszarów zdematerializowanej konsumpcji jest coraz więcej, ale my nadal zużywamy coraz więcej surowców. Poza tym utrzymywanie internetu czy technologii przyszłości okazuje się koszmarnie energochłonne. I wracamy do punktu wyjścia, bo żeby to zdematerializować, potrzebujemy ogromnej ilości środków.

Czyli nie mamy świadomości?

Myślę, że w większości przypadków konsumenci są uświadomieni, tylko brakuje takich drobiazgów gdzieś po drodze. Niedawno Martyna Wojciechowska zachęcała do kupowania wody w butelkach. Naród się oburzył, bo wszyscy wiemy, że plastik jest problemem. Czyli mamy świadomość. Prawdziwy problem jest jednak w sklepie, kiedy nabywamy te produkty. Nie wtedy, kiedy się zastanawiamy, czy będziemy tacy dobrzy dla środowiska i wrzucimy śmieć do odpowiedniego kubła, tylko kiedy w ogóle kupujemy daną rzecz. Jak wejdziemy do sklepu, to jesteśmy jak najbardziej edukowani, tyle że do jak największego konsumowania. Tutaj pierwsze skrzypce gra edukacja komercyjna, te opowieści o sukcesie, prestiżu, szczęściu – których nam na co dzień dostarczają kampanie reklamowe. To, czego naprawdę potrzebujemy, to uczciwej informacji w sklepie. Jeśli woda w kranie potrafi zaspokoić pragnienie, to taka informacja powinna być w sklepie.

Sklepy nigdy się na to nie zgodzą.

Nigdy by też nie zgodziły się na wycofanie toreb foliowych, a kawiarnie na wycofanie kubków i słomek. Czy dalsze zmiany są realne? Realne przede wszystkim jest to, że jesteśmy zasypani. Realne są zmiany klimatu i realne jest to, że w naszych rzekach jest tylko 20% zwierząt, które były 50 lat temu. I sytuacja nadal nie jest stabilna. Lądolód na Antarktydzie topnieje szybciej, niż się spodziewaliśmy dwa czy trzy lata temu. Nie jest tak, że będziemy mogli więcej konsumować, a sytuacja sama się odwróci. Mówimy o kilku realnościach i one muszą zacząć pasować do siebie. Kwestia tylko, która realność do której ma się dostosować.

Źródło: REO..pl, Bartłomiej Pograniczny

Podobne wpisy

Więcej w Artykuly