Rozmowa z prof. Januszem Olejnikiem, kierownikiem Katedry Meteorologii Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu.
– Kiedy po raz pierwszy stało się dla pana jasne, że ludzka działalność zmienia klimat?
– To było w roku 1987. Byłem wtedy na stypendium w Wiedniu i miałem pierwszy raz dostęp do wieloprocesorowego komputera. Z jego pomocą z kolegami z USA symulowaliśmy, jak zaczną się zmieniać opady w Europie w nadchodzących dziesięcioleciach. I jednym z parametrów, które ów model klimatyczny uwzględniał, była zawartość dwutlenku węgla w atmosferze. Użyliśmy prognoz emisji CO2 i otrzymaliśmy wyniki obliczeń. Były trochę przerażające.
– Mianowicie?
– Mówiły, że w ciągu 25 lat spadną w Europie Środkowej deszcze tak potężne, jakich nie było w przeszłości.
– Chyba się to sprawdziło? Były przecież straszliwe powodzie w Polsce w latach 90.
– Owszem sprawdziło się. Nadeszły powodzie w Polsce, w Niemczech, w Czechach. Komputer przewidział je znacznie wcześniej. Ale kiedy w latach osiemdziesiątych przedstawiłem na konferencji w kraju wyniki tych symulacji, to jeden z ówczesnych autorytetów z dziedziny hydrologii powiedział mi: lepiej niech się Pan zajmie czymś poważnym. Nie uwierzył.
– No cóż, jak powodzie nadeszły, to pewnie już uwierzył.
– Tak. Ale to jest niestety najtrudniejsze w walce ze zmianami klimatycznymi: w końcu ludzie wierzą, że mamy wpływ na te zmiany, ale za późno. Gdybyśmy kilkadziesiąt lat temu podjęli odpowiednie kroki, bylibyśmy w innej sytuacji. To trochę jak z cukrzycą: jak już dopuściliśmy do powstania choroby, to jej nie cofniemy, możemy tylko łagodzić jej objawy.
– Czyli tak naprawdę walczymy o znośny klimat nie dla nas, ale dla naszych dzieci i wnuków.
– Zdecydowanie tak. To zresztą kluczowy problem, bo politycy, którzy potencjalnie mogliby zrobić najwięcej, nie potrafią myśleć z takim wyprzedzeniem. Dla nich realną perspektywą czasową są najbliższe wybory, czyli cztery-pięć lat. A o klimacie trzeba myśleć w perspektywie kilkudziesięciu lat.
Czytaj dalej w Centrum Nauki Kopernik