ArtykulyPowiązania

Transformacja energetyczna albo kryzys. Z Marcinem Popkiewiczem, analitykiem megatrendów, rozmawia Michał Sobczyk

Porozmawiajmy o pesymistycznych i optymistycznych scenariuszach dla ludzkości oraz o ich prawdopodobieństwie.

Marcin Popkiewicz: Jak wiadomo, przewidywanie jest bardzo trudne, szczególnie jeśli idzie o przyszłość [śmiech]. To, co do czego mamy pewność, to trendy: stale rośnie liczba ludzi na świecie, samolotów, długość dróg, zużycie zasobów naturalnych… Za mojego życia wykorzystaliśmy ¾ całości paliw spalonych w historii ludzkości.

Co istotne, większość zużycia zasobów przypada na konsumpcję najbogatszych półtora do dwóch miliardów ludzi. Tymczasem reszta też chciałaby mieć smartfony, samochody czy klimatyzację, i trudno im się dziwić. Komu bardziej należy się klimatyzacja: nam czy miliardowi Hindusów, gdzie upały przekraczają czterdzieści stopni?

Gdyby dotychczasowe trendy wzrostu liczby ludności oraz
konsumpcji się utrzymały, w drugiej połowie stulecia zużycie
zasobów byłoby nawet czterokrotnie większe niż obecnie. Wyraźnie
widać, że nie do utrzymania jest model funkcjonowania cywilizacji
oparty na stałym wzroście gospodarki, bazującym na liniowym cyklu
materiałowym zużywania zasobów nieodnawialnych. Można go
kontynuować jeszcze przez ileś lat czy dekad, m.in. sięgając po
coraz trudniej dostępne złoża, jak te zalegające głęboko pod dnem
oceanów, oraz przerabiając rudy coraz niższej jakości, ale jest
kwestią czasu, kiedy dalsze „skrobanie dna beczki” nie będzie już
możliwe, a przynajmniej będzie nieopłacalne ekonomicznie.
Niemożliwe będzie również dalsze bezkarne upychanie
w środowisku odpadów i zanieczyszczeń. Wiele wskazuje na
to, że już docieramy do tych granic.

Wiele kluczowych zasobów ma charakter odnawialny –
powstaje jednak pytanie, czy będą w stanie odnawiać się
wystarczająco szybko, aby zaspokoić potrzeby rosnącej
populacji.

Bogacące się społeczeństwa chcą jeść coraz więcej: już nie miskę
ryżu dziennie, tylko dwie z wkładką mięsną; z czasem
dochodzi do tego ochota na sushi, które przyleciało samolotem
z Japonii. Szacuje się, że jeśli chcemy spełnić cele milenijne
ONZ, czyli w miarę przyzwoicie wykarmić wszystkich ludzi na
świecie, w następnych 50 latach musimy wyprodukować tyle
żywności, co od czasów Jagiellonów do chwili obecnej. A jeżeli
ci ludzie mieliby jeść więcej mięsa, to nawet tyle, co od czasów
faraonów…

Tymczasem ziem rolnych nie przybywa, mimo wycinania pod uprawy
lasów tropikalnych czy osuszania mokradeł. Dzieje się tak, gdyż
równolegle tracimy dla rolnictwa inne obszary w wyniku
pustynnienia, erozji, zasolenia, zabudowy czy skażenia. Mniej
więcej co trzy lata tracimy areał ziem uprawnych o wielkości
Polski. Jeszcze więcej ziemi ulega poważnej degradacji. Stale ubywa
także innych zasobów teoretycznie odnawialnych. Wycinamy coraz
więcej drzew i wyławiamy rosnące ilości ryb, w związku
z czym spada potencjał lasów i łowisk do odnawiania się;
powstaje błędne koło.

Nie można rosnąć w nieskończoność w ramach skończonych
ekosystemów, bo w pewnym momencie musi przyjść ich załamanie.
Jeśli nie dostosujemy się do realiów świata fizycznego, natura
zrobi to za nas – przez załamanie populacji, upadek gospodarczy
i inne procesy, których byśmy nie chcieli.

Prawdopodobnie osiągnięcia granic wzrostu doświadczymy na
początku w formie globalnego kryzysu ekonomicznego. Gospodarka
nie będzie „chciała” rosnąć, a tradycyjne metody jej
pobudzania przestaną działać, ku zdziwieniu polityków
i ekonomistów. Firmy nie będą w stanie generować zysków
i zaczną zwalniać ludzi, co doprowadzi do ubożenia
społeczeństw i spadku popytu, a więc także do dalszych
zwolnień. Ceny, które osłabione gospodarki będą w stanie
zapłacić za ropę, gaz czy inne surowce, spadną do poziomów, przy
których ich wydobycie będzie nieopłacalne.

Kryzysom gospodarczym nieodłącznie towarzyszą kryzysy
społeczne.

Skoro pytasz o najbardziej pesymistyczny scenariusz…
Kontynuujmy scenariusz permanentnej depresji gospodarczej. Państwa
będą bankrutować, nie będą w stanie zapewnić opieki
zdrowotnej, opłacić administracji, policji, straży pożarnej,
naprawiać dróg. Nie będzie również środków na inwestycje
w infrastrukturę, która umożliwiłaby transformację do świata,
który będzie działać.

Bez kombajnów, nawozów, sztucznego nawadniania oraz technicznych
metod przechowywania żywności na Ziemi nie żyłoby 7,5 mld ludzi,
ale 2, może 3, w większości przymierających głodem. Ostry
kryzys paliwowy oraz daleko idąca destabilizacja społeczna
przyniosłyby nie tylko koniec rolnictwa przemysłowego, ale także
załamanie rolnictwa konwencjonalnego, m.in. w efekcie masowego
plądrowania gospodarstw. W najbardziej pesymistycznym
scenariuszu głód zdziesiątkuje populację, a ci, którzy
przetrwają, wylądują na poziomie łowców-zbieraczy z czasów,
kiedy na całej planecie żyło kilka milionów ludzi. Do tego
w koszmarnie zdegradowanym środowisku.

Dojdzie do tego, niestety, seria coraz poważniejszych katastrof
środowiskowych. Ludzie będą marznąć, więc wytną na opał wszystkie
lasy, a w związku z niedoborami żywności wytłuką
wszystkie zwierzaki, jakie uda im się złapać. Nikt nie będzie
myślał o ograniczaniu zanieczyszczeń czy ochronie klimatu.

Przedstawiony powyżej scenariusz upadku cywilizacji stanowi
oczywiście olbrzymie uproszczenie. Polecam lekturę „Świata na
rozdrożu”, gdzie dokładnie opisałem wszystkie mechanizmy,
poruszając też kwestie kryzysów, które już mają miejsce
w różnych zakątkach globu.

Przejdźmy do tego, jak zacząć przestawiać cywilizację na
inne tory i ograniczyć skalę przyszłej
katastrofy.

Kluczowe znaczenie ma rozpoczęcie transformacji energetycznej,
o której szczegółowo piszę w swojej nowej książce
„Rewolucja energetyczna. Ale po co?”.

Możemy zaspokajać nasze potrzeby zużywając kilkakrotnie mniej
energii. Przykładowo, nie więcej niż jedna na pięć osób, które
obecnie jeżdżą samochodami, naprawdę potrzebuje tego środka
transportu, natomiast reszta wybiera go, bo tak im wygodnie.
Przykłady z całego świata pokazują, że przy odpowiednio
zorganizowanym systemie komunikacji publicznej poruszanie się
własnym autem przestaje być atrakcyjne. Potrzebę przemieszczania
się można bowiem zaspokoić szybciej, taniej i wygodniej za
pośrednictwem trolejbusu czy metra. Transport zbiorowy jest
wielokrotnie bardziej efektywny energetycznie, a jeśli jest
zelektryfikowany, może się ponadto opierać na energii ze źródeł
odnawialnych.

Analogicznie, potrzebę posiadania 50-calowego telewizora możemy
zaspokoić modelem zużywającym 120 albo 40 watów na godzinę,
a potrzebę komfortu termicznego – albo podkręcając grzejniki,
albo dzięki nowoczesnemu budownictwu, maksymalnie ograniczającemu
straty ciepła. Można by tak wymieniać bardzo długo.

Drugim elementem rewolucji, obok radykalnych oszczędności
energii, byłaby zmiana sposobów jej wytwarzania. Gdybyśmy
w zdroworozsądkowych granicach rozwinęli w naszym kraju
uprawy roślin energetycznych, a ponadto produkcję biogazu ze
zrębków drzewnych, odpadów z rzeźni, osadów ściekowych itd.,
uzyskalibyśmy co najmniej ekwiwalent 30 mld m3 gazu
ziemnego rocznie. To niemal dwukrotnie więcej niż wynosi nasze
obecne zapotrzebowanie na wspomniany surowiec, dlatego w tym
scenariuszu można w ogóle zapomnieć o jego imporcie.

Niemcy, czyli kraj o tych samych warunkach biologicznych
i klimatycznych jak Polska, już w zeszłym roku
wyprodukowały z wiatru, słońca i biomasy 157
terawatogodzin prądu. To więcej, niż wynosi polskie całe
zużycie prądu
, z czego konkluzja jest następująca: da
się. Jedyne bariery tkwią w naszych głowach: rewolucja
energetyczna wymaga dużego wysiłku intelektualnego. Podczas gdy
paliwa kopalne są wygodnym magazynem energii, nie tylko jej źródłem
– hałdę węgla czy zbiornik ropy możesz spalić dzisiaj, jutro albo
za kwartał – w przypadku OZE musimy cały czas kombinować.
Przykładowo, aby zimą, kiedy dzienne sumy natężenia promieniowania
słonecznego są najmniejsze, móc wykorzystać chociaż część letniej
nadwyżki. Może temu służyć m.in. stawianie przy ciepłowniach tzw.
akumulatorów ciepła. Woda w zbiorniku 100 × 100 metrów,
nagrzana grzałkami w okresach nadwyżek prądu z kolektorów
słonecznych (albo wiatraków) wychładza się na tyle wolno, że
stanowi dobry magazyn energii cieplnej.

Podczas gdy system energetyczny oparty na paliwach kopalnych
jest prosty jak budowa cepa, system bazujący na OZE przypomina
orkiestrę symfoniczną. Każdy instrument ma do odegrania swoją rolę,
dlatego jeśli któregoś zabraknie, całość kuleje.

Nie jest przypadkiem, że rewolucja energetyczna
rozpoczęła się jedynie w krajach najwyżej rozwiniętych, jak
Niemcy i Wielka Brytania.

Zdecydowały się na nią z wielu względów: dla bezpieczeństwa
energetycznego, ochrony klimatu, redukcji kosztów importu ropy
i gazu. I wreszcie, dostrzegły w niej okazję
gospodarczą.

Wspomniane państwa zrozumiały, że świat generalnie ma przed sobą
dwie drogi – pierwsza prowadzi w stronę krachu, druga
w kierunku transformacji energetycznej. Jeżeli spełni się
pierwszy scenariusz, to nawet jeśli Putin zakręci kurek,
a cena ropy poszybuje do 500 dolarów za baryłkę, transport
będzie u nich działał, żywności nie zabraknie,
a w domach będzie ciepło; nie będzie Armagedonu.
Natomiast jeżeli świat się opamięta i transformacja
energetyczna dojdzie do skutku, to będzie to rynek wart dziesiątki
bilionów dolarów. Ktoś te pieniądze będzie wydawał. Ktoś natomiast
je zarobi.

Niemcy, Chińczycy czy Amerykanie zrozumieli, że energetyka
odnawialna to nowe miejsca pracy i gałęzie gospodarki.

W związku z tym transformację energetyczną należy
robić niezależnie od tego, czy nastąpi globalna katastrofa (wtedy
warto wykupić polisę ubezpieczeniową w postaci opartej
o lokalne zasoby odnawialne infrastruktury) energetyczna czy
dzięki globalnej rewolucji energetycznej do niej nie dojdzie (wtedy
inwestycja w ten innowacyjny sektor zapewni, że polska
gospodarka będzie tego beneficjentem). Oczywiście wszystko to
będzie dużo kosztować, ale co najwyżej niewiele więcej, niż
w obecnym systemie wydajemy co roku m.in. na import gazu
i ropy z Rosji. Co więcej, te koszty będą jednocześnie
lokalnymi miejscami pracy: dla chłopa dostarczającego substraty do
lokalnej biogazowni, montera paneli słonecznych, inżyniera od
termomodernizacji itd.

Radykalni optymiści twierdzą, że gdy alternatywne
technologie energetyczne staną się cywilizacji pilnie potrzebne do
przetrwania, ktoś je opracuje – właśnie dlatego, że będzie można na
nich dobrze zarobić.

Nie zgodzę się. Opracowywanie i instalowanie nowych
rozwiązań zajmuje czas, dlatego trzeba się za to zabrać
z odpowiednim wyprzedzeniem. Jeśli będziemy zwlekać, to
później będziemy płakać, że kupujemy niezbędne technologie od
Niemców i Chińczyków. A przecież nie musi tak być.

Zwróć uwagę, co się stało, kiedy polskie samorządy kilka lat
temu zaczęły wymieniać tabor. Firmy takie jak NEWAG, PESA czy
Solaris urosły na tych zamówieniach, stworzyły fajne, innowacyjne
pociągi, tramwaje i autobusy – i teraz sprzedają je
Niemcom, Austriakom, Włochom… Inwestycje w proekologiczną myśl
techniczną stanowią wkład w unowocześnienie rodzimej
gospodarki, stworzenie w kraju nowych miejsc pracy,
a jednocześnie uniezależnienie go od Kremla. Program
patriotyczny aż miło [śmiech].

Mamy mnóstwo innowacyjnych firm. Jeżeli stworzymy rynek na
proponowane przez nie rozwiązania, będziemy mieli kwitnącą
gospodarkę i zdrowe uprzemysłowienie, zamiast sypania
miliardów w czarną dziurę w ziemi. Górnicy będą mogli
wyjść na powierzchnię i zająć się czymś przyszłościowym.
Mogliby zacząć choćby od termomodernizacji familoków i budowy
nowych systemów ciepłowniczych z akumulacją ciepła.

Czy ogromny potencjał w zakresie redukcji zużycia
energii oraz alternatywnych sposobów jej wytwarzania oznacza, że
poziom życia, do jakiego się przyzwyczailiśmy, jest możliwy do
utrzymania? A może należy zacząć mówić ludziom wprost, że
obecnie żyją ponad stan?

To trudne pytanie. Na pewno PKB nie będzie się zwiększał
w nieskończoność, ale z drugiej strony tak naprawdę to
nie on decyduje o jakości naszego życia, która może rosnąć
także bez wzrostu gospodarczego. Co więcej, wiele działań, które
prowadzą do zmniejszenia zużycia zasobów, jednocześnie sprawia, że
żyje nam się lepiej.

W Kopenhadze jest stosunkowo niewiele samochodów, natomiast
bardzo dużo osób jeździ na rowerach. Czy tam się ludziom źle żyje?
Chciałbym żyć w świecie, w którym co prawda większość
ludzi nie ma swoich samochodów, ale miasta są wolne od spalin,
zielone i zaprojektowane z punktu widzenia potrzeb ludzi,
a nie aut. Jeżeli dokonamy głębokiej transformacji modelu
cywilizacyjnego, możemy stworzyć świat, w którym będziemy
konsumować mniej, ale żyć lepiej.

Transformacja energetyczna wydaje się oznaczać same
korzyści, przynajmniej w dłuższej perspektywie czasowej,
a konkretne rozwiązania już istnieją. Nasi decydenci ich nie
dostrzegają? A może nie chcą dostrzec?

Niewątpliwie tak głębokie zmiany jak te, o których mówimy,
zawsze są najbardziej problematyczne dla tych, którzy mają
najwięcej do powiedzenia w ramach status quo. Weźmy
rewolucję przemysłową, która – abstrahujmy tu od długofalowych
problemów, które przyniosła – podniosła jakość życia, zlikwidowała
pańszczyznę itd. Nie wszystkie kraje radośnie ją przyjęły, np.
Rosja i Austro-Węgry świadomie i z całą zawziętością
blokowały uprzemysłowienie, bogacenie się kupców i powstawanie
klasy średniej, budowę kolei. Procesy te niszczyły bowiem
dotychczasowy system społeczny, osłabiając pozycję ziemian
i arystokracji. Powstrzymywanie zmian powodowało, że ludziom
w tych krajach żyło się gorzej, ale elity patrzyły na to
inaczej: chciały zachować swój stan posiadania. Ostatecznie państwa
broniące się przed modernizacją zostawały w tyle albo wręcz
staczały się, a karty zaczynali rozdawać inni.

Im dłużej blokujemy zmiany, które tak czy inaczej zajdą, tym
wyższą cenę zapłacimy. Będziemy ofiarą transformacji zamiast być
jej beneficjentem. Jesteśmy jednak w trudnej sytuacji, gdyż
nasze elity są na różne sposoby związane z węglem, choćby
poprzez miejsca w radach nadzorczych. Jeśli rozbudowuje się
Elektrownię Opole za kilkanaście miliardów, to ileś tam osób może
mieć z tego swój procencik. A jakie są konfitury dla
rządzących, gdy zamiast nowego bloku energetycznego powstaje sto
tysięcy instalacji fotowoltaicznych na dachach prywatnych domów czy
tysiąc gminnych biogazowni? Wniosek dla nich jest prosty – OZE są
bez sensu.

A nawet szkodliwe dla lobby energetycznego, bo każda
kilowatogodzina, którą sam sobie wyprodukujesz, zmniejsza popyt na
usługi obecnego sektora energetycznego, twoje uzależnienie od
niego. Zwróć uwagę, co się działo, gdy na początku roku dyskutowano
tzw. poprawkę prosumencką, wprowadzającą gwarantowane ceny
sprzedaży energii ze źródeł odnawialnych o mocy do 10 kW.
Lobby energetyczne dostało piany, np. prezes PGE alarmował, że
jeśli nowe przepisy wejdą w życie, to tyle osób zainwestuje
w przydomową fotowoltaikę, że roczne zużycie węgla spadnie
w skali kraju o 5 mln ton. Moglibyśmy przestać palić
w piecach mułami węglowymi podłej jakości, zamknąć najbardziej
deficytowe kopalnie i mniej importować węgla z Rosji, ale
dla szefa koncernu energetycznego byłaby to katastrofa, do której
nie można dopuścić…

Przemysł energetyczny jest chyba największym hamulcowym
transformacji, przynajmniej u nas. Bo na Zachodzie wiele
koncernów stwierdziło: zmiany i tak będą musiały nastąpić,
trzeba się do nich z wyprzedzeniem dostosować. Zmieniają
modele biznesowe, np. współpracują ze swoimi klientami
w produkcji przez nich prądu ze źródeł odnawialnych. Nasi
szefowie gigantów z sektora produkcji energii nie są
wizjonerami, ich celem jest kasowanie po 50 tys. miesięcznie
i są zadowoleni nawet gdy ich firma w żaden sposób nie
przygotowuje się do biznesowych wyzwań przyszłości, bo i tak
po wyborach pewnie pożegnają się ze stołkami. To nie są ludzie,
którzy chcieliby aktywnie popychać do przodu jakąkolwiek
transformację.

Do jej konieczności przekonujesz podczas licznych
spotkań m.in. samorządowców. Jakich argumentów
używasz?

Jednym z elementów warsztatów jest praca na macierzy, która
zawiera cztery możliwe scenariusze dla świata. W kolumnach
mamy to, co się zdarzy: albo biznes-jak-zwykle jakoś zadziała, albo
dojdzie do serii kryzysów granic wzrostu. W dwóch wierszach są
nasze decyzje: albo robimy transformację energetyczną, albo lecimy
dalej na autopilocie.

Scenariusz 1: nie zainwestowaliśmy w transformację,
a do katastrofy szczęśliwie nie doszło. Z jednej strony
oszczędziliśmy na kosztach zmian, z drugiej – nie
wprowadziliśmy rozwiązań zwiększających jakość życia oraz
zmniejszających zużycie zasobów. Powiedzmy, że wychodzimy na
zero.

Scenariusz 2: zrobiliśmy, co trzeba, aby przygotować się na
najgorsze. Do kryzysu dochodzi, ropa kosztuje 500 dolarów za
baryłkę, Putin zakręca kurek, światowy system finansowy się
resetuje… Będzie nam ciężko, może nastanie bieda, ale apokalipsa
nie nastąpi, skoro będziemy mieli własny prąd, działające systemy
transportowe, domy nie potrzebujące ogrzewania, rolnictwo zasilane
lokalnie itd. Bezdyskusyjnie zrobiliśmy, co należało.

Najciekawsze są dwa ostatnie scenariusze.

Scenariusz 3: dokonaliśmy transformacji, mamy domy
zeroenergetyczne i transport publiczny jak w Kopenhadze,
a ostatecznie krach nie nadszedł. Zrobiliśmy, choć nie było to
konieczne. Są plusy i minusy takiej sytuacji. Po stronie
kosztów trzeba zapisać m.in. wielu niezadowolonych, np. górników,
kierowców, których zmusiłeś do płacenia za wjazd do centrów miast,
inżynierów budownictwa, którzy będą musieli uczyć się nowych rzeczy
i oczywiście lobby energetyczne. Z kolei po stronie
korzyści masz nowe miejsca pracy i impuls dla unowocześnienia
polskiej gospodarki, suwerenność energetyczną wobec Rosji, czyste
powietrze i zdrowsze dzieci. Można dyskutować nad tym, czy
przeważają plusy czy minusy i jak bardzo, ale gdybym miał
wybierać czy wolałbym żyć w świecie Scenariusza 1 czy tym,
w którym dokonaliśmy rewolucji energetycznej, to wolałbym ten
drugi [śmiech].

Scenariusz 4 zakłada bierność wobec groźby globalnej katastrofy,
która w końcu się urzeczywistnia. O minusach mówiłem na
samym początku naszej rozmowy: bieda, przemoc, chaos, być może
wymarcie większości populacji. Natomiast na dobrą sprawę jedynymi
zaletami będzie to, że przez ileś tam lat można było nie myśleć
(myślenie, jak wiadomo, boli), nie wysilać się i nie naruszać
istniejących układów interesów.

Jak pokazuję w swojej pierwszej książce „Świat na
rozdrożu”, zgromadziliśmy ogromną wiedzę na temat stanu świata
i istniejących trendów. Nie wiemy jednak na pewno,
w jakim punkcie znajduje się ludzkość ani którą
z dostępnych dróg podążymy. Mimo tego musimy dokonywać
rozmaitych wyborów, przy czym bierność też jest wyborem. Ludzie,
z którymi jest okazja na ten temat dłużej porozmawiać, jak
wspomniani samorządowcy, patrząc na cztery skrajne scenariusze
jednogłośnie dochodzą do wniosku, że powinniśmy postawić na
transformację energetyczną. Niezależnie od rozwoju wypadków możemy
na niej w ostatecznym rozrachunku wyłącznie zyskać.

Wywiad z Marcinem przygotował Michał Sobczak, Pracownia na rzecz Wszystkich Istot

Podobne wpisy

Więcej w Artykuly