ArtykulyPowiązania

Kiedy zapada zmrok

Autor: John Michael Greer (wersja oryginalna). 4 lutego 2015

Kilka dni temu zasmuciła mnie wiadomość, że na początku lutego, tuż przed ukończeniem 89 lat, zmarł William R. Catton, Jr. Jego najważniejszą książką było Przerośnięcie (tyt. ang. Overshoot). Żadna ze witryn blogosfery poświęconej kwestii zużycia surowców nie zamieściła nekrologu, nawet nie wspomniała o zgonie autora.

Ze wspomnianą pracą po raz pierwszy zetknąłem się w 1983 roku w uczelnianej księgarni w Bellingham. Na jaskrawo żółtym grzbiecie tomiku widniał odciśnięty czerwonymi literami tytuł – słowo, które zdążyłem już poznać na zajęciach z ekologii i teorii systemów; wyciągnąłem publikację z półki i odkryłem, że w oczy patrzy mi przyszłość. Na okładce, zaraz pod tytułem, znajdowały się następujące definicje:

* pojemność (środowiskowa): obciążenie maksymalne, możliwe do permanentnego utrzymania,

* mit o rogu obfitości: euforyczna wiara w nieograniczone surowce,

* ściąganie: kradzież surowców z przyszłości,

* cargoizm: urojenie, że technologia zawsze uratuje nas przed…

* przerośnięciem: wzrostem poza środowiskową pojemność danego obszaru, co prowadzi do…

* upadku (załamania): pomoru

Oto, drodzy Czytelnicy, moje źródło węzłowych idei, które analizuję od ośmiu/dziewięciu lat w swoich esejach. Wciąż posiadam tę edycję Przerośnięcia; leży przede mną na biurku i przypomina raz jeszcze, jak wiele mieliśmy okazji, by odwrócić się od ponurej przyszłości, która teraz zamyka się wokół nas niczym noc na zakończenie długiego dnia.

Wiele książek z lat 70. i początku lat 80. wykorzystało lekcje ekologii w kreśleniu przyszłości cywilizacji przemysłowej i wychwyciło przynajmniej część złych wiadomości będących konsekwencją tego zabiegu. Przerośnięcie było prawdopodobnie najlepszą pozycją z całej serii, ale praktycznie zagwarantowało sobie miejsce głęboko w lochu zapomnienia. Problem polegał na tym, że dzieło Cattona nie schlebiało standardowym mitologiom, które nadal osaczają każdą próbę zrozumienia opresji, jaką sobie zafundowaliśmy; nie dopingowało do oddania się temu, co określał mianem cargoizmu, twierdzenia, że postęp technologiczny nieuchronnie pozwoli nam skonsumować planetę i zachować ją – bez stoczenia się w dół nierównowagi, prosto w apokaliptyczne fantazje, które Hollywood uwielbia przerabiać na kiepskie filmy. Zamiast tego autor wyjaśnił wyważoną, rzeczową, przemyślaną prozą, w jaki sposób cywilizacja industrialna podrzyna sobie gardło, jak daleko wyszliśmy poza punkt uniemożliwiający odwrót i co należy zrobić, aby ocalić coś ze zbliżającej się katastrofy.

Miałem okazję spotkać Cattona na konferencji ASPO i usiłowałem przynajmniej częściowo uzmysłowić mu, jak wiele znaczyła dla mnie jego książka. Dołożyłem wszelkich starań, aby nie zachować się jak nastoletni fan na spotkaniu z gwiazdą rocka, ale nie jestem absolutnie pewien, czy mi się to udało. Rozmawialiśmy przy obiedzie przez piętnaście minut; był bardzo uprzejmy; czas upłynął szybko i każdy z nas opuścił konferencję, by dalej zmagać się z życiem.

O Williamie Cattonie można powiedzieć więcej, ale zadanie to należy pozostawić komuś, kto znał go jako nauczyciela, naukowca i człowieka. Ja znałem go jedynie jako umysł odpowiedzialny za jedną z książek, które pomogły mi zrozumieć świat, a potem przetrwać długą podróż przez pustynię epoki Reagana, kiedy większość ekologów z minionej dekady spieniężyło swoje ideały zasłaniając się wymówką w postaci mitu o rogu obfitości. Dlatego zachęcam moich Czytelników, którzy nie zapoznali się jeszcze z Przerośnięciem do bezzwłocznej jego lektury, nawet jeśli zmuszeni będą przeczołgać się przez porzucony sprzęt do wydobywania gazu łupkowego, aby zdobyć swój egzemplarz. Po wygłoszonym apelu przechodzę bez zwłoki do złożenia czegoś na kształt hołdu, który sam adresat doceniłby w moim przekonaniu najbardziej: próby podjęcia niektórych jego idei i poprowadzenia ich odrobinę dalej.

Sednem Przerośnięcia – będącym także istotą całego świata stosownej technologii i zielonych rozwiązań alternatywnych, które po śmiertelnym strzale w głowę złożono w nieoznaczonym grobie za kadencji Reagana – jest uznanie, iż zasady ekologii odnoszą się do społeczeństwa przemysłowego tak samo jak do innych wspólnot żywych organizmów. Kuriozalnym jest, zważywszy wszystko, że propozycja ta uchodzi za tak kontrowersyjną. Większość z nas nie ma problemu z przyswojeniem faktu, że prawo grawitacji wpływa na ludzi tak samo jak na skały; większość z nas rozumie, że inne prawa natury naprawdę nas dotyczą; jednakże nieliczni zdają się być zdolni do objęcia tym samym rozsądnym rozumowaniem szczególnego zbioru praw, które rządzą relacją między wspólnotami życia i ich środowiskiem.

Gdyby ludzie traktowali grawitację tak, jak traktują ekologię, na dowolnym portalu informacyjnym mógłbyś codziennie przeczytać artykuł, którego autor z pełną powagą utrzymuje, iż upuszczone skały rzeczywiście opadają w dół, ale ludzie opadają w górę i jeśli ktoś uważa inaczej, myli się tak bardzo, że nawet nie ma sensu o tym dyskutować. Identyczny stopień absurdu pojawia się każdego dnia w amerykańskich mediach, a także w zwykłych rozmowach, kiedy poruszona zostaje kwestia dotycząca środowiska naturalnego. Spróbuj zasugerować, że skończona planeta musi z definicji zawierać skończoną ilość paliw kopalnych; że zaśmiecanie powietrza przez stulecia miliardami ton gazowych odpadów rocznie zmienia sposób, w jaki atmosfera zachowuje ciepło; albo że prawo malejących przychodów/zwrotów dotyczy wszystkiego, także technologii, a usłyszysz spodziewany, uciszający wrzask osób, które równie dobrze mogłyby wierzyć, że świat jest płaski.

Mimo to w ramach nieprzerwanej wyprawy po krainie oczywistości niewypowiadanych, w której uczestniczę, chciałbym wystąpić z postulatem, iż społeczności ludzkie faktycznie podlegają prawom ekologii, podobnie jak każdemu innemu wymiarowi prawa naturalnego. Ten akt intelektualnej herezji implikuje pewne wnioski, które w większości kręgów są obecnie wyraźnie niepożądane.

Zacznijmy od podstaw. Pod względem termodynamicznym każdy ekosystem jest procesem, za pośrednictwem którego względnie skoncentrowana energia rozchodzi się jako rozproszone ciepło tła. Na Ziemi skoncentrowana energia pochodzi głównie ze Słońca, ma postać promieniowania słonecznego – istnieje kilka ekosystemów, w głębokich oceanach i pod powierzchnią, które swoją energię pozyskują z reakcji chemicznych napędzanych wewnętrznym ciepłem Ziemi. Ilia Prigogine wykazał kilka dekad temu, że przepływ energii przez system tego rodzaju powoduje wzrost jego złożoności; Jeremy England, fizyk z MIT, zademonstrował niedawno, że ten sam proces zgrabnie tłumaczy samo pochodzenie życia. Stały przepływ energii od źródła do systemu jest fundamentem, na którym spoczywa cała reszta.

Złożoność samego systemu jest ograniczana przez tempo przepływu energii przez ów system, z kolei ono zależy od różnicy w koncentracji między energią wprowadzaną do systemu a tłem, w którym rozprasza się ciepło opuszczające system. Zrozumienie tego konceptu nie powinno być trudne. Jest to nie tylko podstawowa termodynamika, to podstawowa fizyka – odpowiednikiem jest wskazanie, iż tempo przepływu wody przez jakikolwiek odcinek strumienia zależy od różnicy wysokości między miejscem, gdzie ciecz wpada do tego odcinka a miejscem, w którym wypływa.

Jakkolwiek prostym jest to spostrzeżenie, rutynowo umyka zadziwiającej liczbie osób – z wyrobionymi naukowo włącznie. Na przykład jakiś czas temu nadmieniłem, iż jednym z głównych powodów uniemożliwiających zasilenie współczesnej cywilizacji przemysłowej energią słoneczną jest to, że światło słoneczne stanowi stosunkowo rozproszone źródło energii w porównaniu z wyjątkowo skoncentrowaną energią, jaką uzyskujemy z paliw kopalnych. Nadal zmuszony jestem odpowiadać na tyrady ludzi, którzy twierdzą, że jest to zupełna bzdura, ponieważ koncentracja energii, jaką niosą ze sobą fotony po opuszczeniu Słońca jest stała. Można jednak zauważyć, że jeśli byłaby to jedyna zmienna, która ma znaczenie Neptun byłby miejscem równie ciepłym, jak Merkury, bowiem wszystkie fotony uderzające w pierwszą planetę mają przeciętnie taki sam potencjał energetyczny, jak te, które uderzają w drugą.

Najlepszym przykładem braku zdolności postrzegania całych systemów jest pandemia ślepoty dziesiątkująca szeregi dzisiejszej kultury gików. Oczywiście różnica między temperaturami na Neptunie i Merkurym nie jest funkcją energii pojedynczych fotonów uderzających w oba światy; jest to funkcja odmiennych koncentracji fotonów – powiedzmy ich liczby uderzającej w metr kwadratowy powierzchni każdej z planet. To także jedna z dwóch liczb, które są istotne, gdy mówimy o energii słonecznej tu na Ziemi. Drugą jest ciepło tła, w którym rozprasza się energia odpadowa, kiedy system – eko- lub solarny – już ją wykorzystał. W najszerszej skali jest nim głęboka przestrzeń kosmiczna, ale ekosystemy nie wyprowadzają swojego ciepła odpadowego prosto na orbitę. W zależności od miejsca, w jakim akurat się znajdują rozpraszają je powyżej lub poniżej poziomu morza, bliżej lub dalej od równika, jako temperaturę otoczenia – a skoro jest ona podobnie ogrzewana przez Słońce, różnica pomiędzy koncentracjami wejściowymi i wyjściowymi nie jest bardzo znacząca.

Natura zrobiła zdumiewające rzeczy z tą bardzo skromną różnicą w koncentracji. Ludzie, którzy utrzymują, że fotosynteza jest strasznie niewydajna – a my możemy oczywiście tę wydajność poprawić – pomijają kluczowy wątek: około połowa energii solarnej, która dociera do liści rośliny zielonej wykonuje pracę podnoszenia wody z korzeni poprzez niezwykle pomysłową formę pompowania parowego, w którym to ciecz wysysana jest przez pory w liściach jako para i dzięki temu większa jej ilość wyciągana jest za pośrednictwem sieci drobnych kanalików znajdujących się w łodygach. Kolejne kilka procent wykorzystywane jest do wytwarzania cukrów poprzez fotosyntezę, z kolei wszelkie pomniejsze procesy, takie jak reakcje chemiczne odpowiadające za dojrzewanie owoców, także uzależnione są w pewnym zakresie od światła lub ciepła słonecznego; reasumując, roślina zielona jest prawdopodobnie na tyle wydajna w całkowitym spożytkowaniu energii słonecznej, na ile pozwalają prawa termodynamiki.

Co więcej, ekosystemy Ziemi pobierają energię, która płynie przez zielone silniki życia roślinnego i zaprzęgają ją do pracy na niezwykle różnorodne sposoby. Woda pompowana w niebo za sprawą procesu zwanego przez botaników ewapotranspiracją – wspomniane przed chwilą pompowanie parowe – odgrywa kluczową rolę w lokalnych, regionalnych i globalnych cyklach obiegu wody. Produkcja cukrów magazynujących energię słoneczną w postaci chemicznej inicjuje jeszcze bardziej skomplikowany zbiór zmian, ponieważ komórki rośliny służą za pokarm innym organizmom, one zaś spożywane są przez kolejne organizmy w tętniącym życiem, precyzyjnym tańcu uczestników łańcucha pokarmowego. Ostatecznie cała energia, jaką roślina początkowa przejęła od Słońca przeobraża się w rozproszone ciepło odpadowe i powoli przenika atmosferę, aby ostatecznie ogrzać pewien zakątek przestrzeni kosmicznej do temperatury przekraczającej nieznacznie zero absolutne, a zanim dotrze do miejsca przeznaczenia, ma za sobą nie lada przejażdżkę.

Istnieją jednak niewzruszone górne granice złożoności ekosystemu, którą są w stanie podtrzymać te złożone procesy. Można to dość wyraźnie dostrzec porównując tropikalne lasy deszczowe z biegunową tundrą. Oba środowiska mogą w ciągu roku doświadczać zbliżonej ilości opadów; mogą mieć równie bogaty lub mizerny zapas składników odżywczych w glebie; mimo to las deszczowy zdolny jest bez trudu utrzymać piętnaście lub dwadzieścia tysięcy gatunków roślin i zwierząt, zaś tundra przy sprzyjających okolicznościach utrzyma kilkaset. Dlaczego? Z tego samego powodu, z jakiego Merkury jest cieplejszy od Neptuna: ilości słonecznych fotonów przypadającej na metr kwadratowy powierzchni danego miejsca.

W pobliżu równika promienie słoneczne padają niemal pionowo. W pobliżu biegunów – ze względu na sferyczny kształt Ziemi – napływają pod kątem ostrym i tym samym rozprzestrzeniają się nad większą powierzchnią. Temperatura otoczenia jest wyższa w lesie deszczowym, lecz ze względu na to, że potężny silnik cieplny zwany atmosferą tłoczy ciepło z równika do biegunów, różnica w temperaturze otoczenia nie jest tak wielka, jak różnica w słonecznym wkładzie na metr sześcienny. Dlatego ekosystemy znajdujące się opodal równika mają większą różnicę między wejściową i wyjściową koncentracją energii, niż te zlokalizowane przy biegunach, a złożoność tych systemów jest odpowiednio odmienna.

Wszystko to powinno być powszechnie wiadome. Oczywiście takim nie jest, gdyż pojęcie edukacji w świecie przemysłowym konsekwentnie ignoruje to, co William Catton nazwał „procesami, które się liczą” – czyli podstawowe prawa ekologii ujmujące w ramy nasze planetarne istnienie – i do wielu ważnych przedmiotów ujętych w programie nauczania podchodzi w sposób, który pielęgnuje najbardziej żenującą odmianę niewiedzy na temat naturalnych procesów utrzymujących nas przy życiu. Chciałbym zebrać poczynione uwagi i podobnie jak Catton odnieść je systematycznie do kłopotliwego położenia cywilizacji przemysłowej.

Społeczność ludzka jest ekosystemem. Jak w przypadku każdego ekosystemu jego egzystencja zależy od przepływów energii, zatem wzorem każdego ekosystemu górna granica jego złożoności nieubłaganie zależy od różnicy w koncentracji między energią, która do niego wpływa a tłem, w którym rozprasza się jego ciepło odpadowe. (Ten ostatni punkt jest następstwem Prawa White’a – jednej z podstawowych zasad ludzkiej ekologii – zgodnie z którym rozwój ekonomiczny społeczeństwa jest wprost proporcjonalny do zużycia energii per capita.) Do chwili rozpoczęcia rewolucji przemysłowej górna granica nie znajdowała się na poziomie dużo wyższym od górnej granicy złożoności innych ekosystemów, ponieważ ludzkie ekosystemy czerpały większość energii z tego samego źródła, co ekosystemy nie-ludzkie: z promieni słonecznych padających na rośliny zielone. Gdy społeczeństwa ludzkie wykombinowały, jak wyzyskać inne przepływy energii słonecznej – siłę wiatru do napędzania wiatraków i statków przemierzających oceany, siłę wody do wprawiania w ruch młynów itd. – ta górna granica podniosła się nieznacznie.

Odkrycia, które pozwoliły zamienić paliwa kopalne w energię mechaniczną diametralnie przeobraziły to równanie. Procesy geologiczne, które przez pięćset milionów lat zmagazynowały światło słoneczne w węglu, ropie i gazie ziemnym podbiły koncentrację wkładów energii dostępnej dla społeczeństw przemysłowych o niemal niewyobrażalny współczynnik i ogrzały temperaturę otoczenia planety o kilka stopni, a wynikłe ogromne różnice w koncentracji energii zasiliły równie niewyobrażalny wzrost złożoności. Wybierz dowolną miarę złożoności – chociażby liczbę odrębnych kategorii zawodowych, średnią liczbę ludzi uczestniczących w produkcji, dystrybucji i konsumpcji danego dobra lub usług – a okaże się, iż w ślad za rewolucją przemysłową każda z nich wykroczyła daleko poza skalę. Z perspektywy termodynamicznej dokładnie tego można było się spodziewać.

Różnica w koncentracji energii na wejściu i wyjściu określa górną granicę złożoności. Inne zmienne determinują, czy dany system osiągnie tę górną granicę. W ekosystemach zwanych społeczeństwami ludzkimi wiedza jest jedną z tych zmiennych. Jeżeli masz bardzo skoncentrowane źródło energii i nie wiesz, jak je efektywnie wykorzystać, twoje społeczeństwo nie stanie się tak złożone, jakim stać by się mogło. W ciągu trzech wieków industrializacji generowanie użytecznej wiedzy było skuteczną strategią, ponieważ pozwoliło społeczeństwom przemysłowym na wspinaczkę ku górnej granicy złożoności określonej przez różnicę koncentracji. Granica ta nie została osiągnięta – zadbało o to prawo malejących przychodów/zwrotów – a więc społeczeństwa przemysłowe, co było nieuniknione, uwierzyły, że wiedza zdolna jest w pojedynkę zwiększać złożoność ludzkiego ekosystemu. Jako że górna granica wiedzy nie istnieje, ów system wierzeń dał początek temu, co Catton nazywał mitem o rogu obfitości – urojeniowemu przekonaniu, iż surowców nigdy nie zabraknie, jeśli tylko zasoby wiedzy będą zwiększać się dostatecznie szybko.

Wiara ta zdawała się być uzasadniona tak długo, jak różnica koncentracji między energetycznym wkładem a tłem pozostawała bardzo dużą. Gdy łatwo dostępne paliwa kopalne uległy uszczupleniu i zaistniała konieczność zainwestowania coraz większej ilości energii i innych zasobów w wydobycie tego, co pozostało, zaczęły pojawiać się problemy. Piaski bitumiczne i łupki roponośne w swojej naturalnej postaci nie są tak skoncentrowanym źródłem energii, jak słodka lekka nafta – po rafinacji różnice są oczywiście minimalne, ale analiza całego systemu koncentracji energii musi zaczynać się w momencie, kiedy każde ze źródeł energii wchodzi do systemu. Przykładowo metr sześcienny bitumenu prosto z kopalnianego wykopu lub metr sześcienny skał łupkowych z uwięzioną w nich naftą zwyczajnie zawiera mniej energii na jednostkę objętości niż metr sześcienny słodkiej lekkiej ropy prosto z szybu, czy nawet metr sześcienny dobrego przepuszczalnego piaskowca z lekką słodką naftą sączącą się ze wszystkich jego porów.

Według dogmatu wiary wyznawanej przez współczesną kulturę takie różnice nie mają znaczenia; jest to po prostu kolejny aspekt naszego mitu o rogu obfitości. Energia niezbędna do usunięcia piasku z bitumenu lub wyprowadzenia ropy z łupków musi skądś pochodzić, a potem nie będzie już dostępna do innych celów. Bez względu na obrane spojrzenie koncepcyjne rezultat jest taki, że górna granica złożoności zaczyna przemieszczać się w dół. Brzmi to abstrakcyjne, ale daje w sumie bardzo konkretną niedolę, bo jak już wspomniałem złożoność społeczeństwa odpowiada za utrzymanie określonej liczby specjalności zawodowych, liczby pracowników biorących udział w produkcji i dystrybucji danego towaru lub usługi itd. Istnieje użyteczne określenie nieprzerwanego kurczenia się środków złożoności ludzkiego ekosystemu: „depresja gospodarcza.”

Innymi słowy kłopoty gospodarcze, które w tych dniach coraz bardziej wstrząsają posadami przemysłowego świata są objawami katastrofalnego niedopasowania między poziomem złożoności, jaki może być podtrzymany przez naszą pozostałą różnicę koncentracji, i preferowanymi ideologiami, przy których się upieramy. Nie ma wątpliwości, co tę kolizję przetrwa. Zwiększanie całkowitego zasobu wiedzy nie zmieni tego wyniku, ponieważ wiedza jest koniecznym, ale niewystarczającym warunkiem rozwoju gospodarczego: jeśli górna granica złożoności wyznaczona przez prawa termodynamiki spadnie poniżej poziomu, który wiedza mogłaby utrzymać, jej dalsze przyrosty po prostu oznaczają, iż będziemy mieli do czynienia ze zwiększającą się liczbą rzeczy wykonalnych w teorii, ale nikt nie będzie dysponował surowcami, aby wykonać je w praktyce.

Wiedza nie jest magiczną różdżką, zastępczym mesjaszem czy źródłem cudów. Może utorować drogę bardziej efektywnemu eksploatowaniu energii i może znaleźć sposób na użycie zasobów energetycznych wcześniej nie wykorzystywanych, ale nie może wyczarować energii z niczego. Nawet jeśli zasoby energetyczne są dostępne, lecz ich spożytkowanie uniemożliwiają inne czynniki, wiedza o tym, jak mogłyby zostać wykorzystane nie jest pocieszeniem – wręcz przeciwnie.

Sądzę, że ta ostatnia konkluzja podsumowuje tragedię kariery Williama Cattona. Wiedział on – i potrafił wyjaśnić w niesłychanie klarowny sposób – dlaczego industrializm spowoduje swój własny upadek i co można zrobić, aby zachować cokolwiek z jego wraku. Wiedza ta jednak nie miała mocy sprawczej; tylko nieliczni skłonni byli słuchać, większość ludzi natychmiast zatkała uszy intonując rozpropagowany przez Reagana zaśpiew „La, la, la, nic nie słyszę!”, a działań, które mogły nam zaoszczędzić ogromnej porcji nieszczęść nigdy nie podjęto. Podczas naszej rozmowy w 2011 roku autor doskonale zdawał sobie sprawę, że jego naukowy dorobek zasadniczo był bez znaczenia – nie powstrzymał pędu społeczeństwa przemysłowego ku przepaści. Roztrząsanie podobnej kwestii w ostatnich godzinach życia musi być przepełnione goryczą. Mam nadzieję, że jego myśli błądziły gdzieś indziej, kiedy zapadał zmrok…

Źródło: Exignorant’s Blog

Podobne wpisy

Więcej w Artykuly