ArtykulyZmiany klimatu

Prof. Anna Januchta-Szostak: Adaptacja miast do zmiany klimatu? Pomogą rozwiązania bliskie naturze.

Prof. Anna Januchta-Szostak. Zdjęcie: Materiały prywatne.

Mieszkańcy miast i terenów zurbanizowanych (czyli większość populacji) są szczególnie narażeni na zagrożenia, jakie przynosi globalne ocieplenie. Jak podkreślono w drugiej części Szóstego raportu IPCC, adaptacja miast – zrównoważony rozwój osiedli i transportu, błękitno-zielona infrastruktura, wykorzystanie rozwiązań inspirowanych naturą – jest niezbędna, jeśli chcemy uniknąć znacznego pogorszenia naszych warunków życia. Jak budować nowoczesne i bezpieczne miasta tłumaczy prof. Anna Januchta-Szostak, ekspertka ds. zintegrowanej gospodarki wodnej w mieście i adaptacji miast do zmiany klimatu.

Szymon Bujalski: Czy zauważa pani, że zmiana klimatu jest w polskich miastach coraz bardziej odczuwalna? A jeżeli tak, to w jaki sposób?

Prof. Anna Januchta-Szostak: Myślę, że trudno tego nie zauważyć, patrząc chociażby na powodzie błyskawiczne, których doświadczyła większość polskich miast w ubiegłym roku. Opady nawalne zdarzają się coraz częściej, a miasta nie są przygotowane na odbiór takich ilości wody spadającej w bardzo krótkim czasie. Oczywiście nie jest to wyłącznie wynik zmiany klimatu, to również efekt uszczelnienia naszych miast.

Drugim zauważalnym już problemem jest wzrost temperatury i częstość występowania fal upałów, w czasie których temperatura przekracza 30oC przez 3 dni i więcej. Takie fale gorąca w 2003 roku w Europie i 2010 w Rosji spowodowały śmierć kilkudziesięciu tysięcy osób. W Polsce również się zdarzały w 2013, 2015, 2018, a rok 2019 i 2020 były najcieplejszymi latami od początku pomiarów na ziemiach polskich (IMGW. Klimat Polski 2020). Dane z projektu Klimada 2.0 wskazują, że w jeszcze w latach 80. Ubiegłego wieku takie upalne dni były sporadyczne, a obecnie zdarza się ich kilka lub nawet kilkanaście w roku. Wzrasta też liczba nocy tropikalnych z temperaturą powyżej 20 °C. Dodatkowo, fale upałów są intensyfikowane przez miejską wyspę ciepła (MWC), czyli zjawisko podwyższonej o kilka do kilkunastu (!) stopni temperatury w miastach w stosunku do otwartego otoczenia. W betonowych piekarnikach, w jakie zamieniamy nasze miasta, dało się to mocno odczuć.

Ilustracja 2: Opad nawalny w Kołobrzegu w lipcu 2021. Zdjęcie: A. Januchta-Szostak.

W miastach pada więcej

Tak. Powodem jest specyfika środowiska zurbanizowanego. Wpływają na nią takie czynniki, jak większa liczba jąder kondensacji (czyli drobnych pyłów, na których kondensować może para wodna – przyp. red.), inna wilgotność i zjawiska konwekcyjne nad mocno nagrzewającymi się centrami miast. Im większe miasto, im intensywniejsza wyspa ciepła, im większe zapylenie, tym więcej pada i tym więcej zjawisk burzowych.

Jak wynika m.in. z badań prof. Krzysztofa Fortuniaka, specyfika środowiska miejskiego może wzmacniać zjawiska ekstremalne, takie jak fale upałów czy ulewne opady i burze. Wynika to m.in. ze struktury miasta, na którą składa się geometria powierzchni, gęstość zabudowy, niski stopień odsłonięcia horyzontu (tzw. sky view factor) oraz z pokrycia terenu i właściwości materiałów, z których zbudowane jest miasto. A są to w większości powierzchnie nieprzepuszczalne, pokryte betonem i asfaltem, które mają niskie albedo i wysoką pojemność cieplną, czyli absorbują i magazynują ciepło. Na klimat miasta wpływa też niedobór powierzchni biologicznie czynnej i zbiorników wodnych, powodujący zaburzenia cyrkulacji powietrza, utrudnione przewietrzanie i chłodzenie.

Ponadto w miastach mamy wysokie emisje ciepła antropogenicznego, tzn. sami podgrzewamy otoczenie i to nie tylko zimą przez nieszczelne budynki, ale również latem, np. za pośrednictwem klimatyzatorów. Jak widać, powiązań między urbanistyką a klimatem miasta jest sporo.

Co w takim razie powinni mieć na uwadze urbaniści przy projektowaniu miasta w kontekście wyzwań klimatycznych?

W komunikacie 04/2021 interdyscyplinarnego Zespołu doradczego do spraw kryzysu klimatycznego przy prezesie PAN na temat zagrożeń miast wobec kryzysu klimatycznego, podkreślamy dwukierunkowość działań. Miasta muszą z jednej strony podejmować działania mitygacyjne, czyli powstrzymujące zmianę klimatu poprzez radykalne ograniczenie emisji CO2 i innych gazów cieplarnianych, a z drugiej – działania adaptacyjne, pozwalające zwiększać odporność na ekstrema klimatyczne (tzw. rezyliencję). Oczywiście ograniczanie emisji gazów cieplarnianych jest bardzo ważne globalnie, ale lokalnie działania adaptacyjne i tak musimy podejmować ze względu na dużą inercję klimatu (bezwładność – przyp. red.) i regionalne manifestacje jego zmiany. Niezależnie od tego, czy uda nam się osiągnąć neutralność klimatyczną i ograniczymy globalne ocieplenie do poziomu 1,5°C, czy nie.

Ilustracja 3: W miastach spotykamy wiele powierzchni utwardzonych.  Zdjęcie: A. Kardaś.

We wspomnianym komunikacie zawarliśmy również najpilniejsze rekomendacje dla miast w zakresie działań mitygacyjnych i adaptacyjnych. Kapitał naturalny, w tym błękitno-zielona infrastruktura, ma kluczowe znaczenie w obu tych procesach. Odpowiadając zatem na Pana pytanie: powinniśmy w szczególności uwzględniać rozwiązania bliskie naturze (NbS nature-based solutions) zarówno w skali całego miasta jak i poszczególnych działek i budynków.

Błękitno-zielona infrastruktura – naturalne i tworzone lub współtworzone przez człowieka rozwiązania pomagające w zagospodarowywaniu wody opadowej, zatrzymywania wody i zapewniania jej roślinom i zwierzętom w mieście. Może obejmować m.in. zielone dachy, ogrody deszczowe, cieki wodne i in.

Poznań ma na przykład klinowo-pierścieniową strukturę zieleni, co bardzo korzystnie wpływa na możliwości przewietrzania miasta i chłodzenia powietrza. Ale takie kliny, stworzone w oparciu o doliny rzeczne, zapewniają także retencję wody, stanowią korytarze ekologiczne oraz kręgosłup struktur rekreacyjnych. Jak widać, to, co ma wpływ na adaptację czy mitygację, mocno wiąże się też z innym elementem, o którym powinni myśleć urbaniści: kształtowaniem warunków życia mieszkańców i poprawą jego jakości.

Niektóre miasta, np. Łódź, w procesie intensywnego rozwoju i uprzemysławiania niemal doszczętnie pogrzebały swoje rzeki i towarzyszące im ekosystemy. Przez Łódź przepływało około 20 rzek i strumieni, ale ogromny ładunek zanieczyszczeń skutecznie pozbawił je życia biologicznego, więc sukcesywnie przekształcono je w podziemne kolektory ściekowe. Nierzadko cieki kończyły też swój byt hydrauliczny – wysychały po odcięciu od źródeł, a ich koryta były zasypywane. Traciły nazwę, znikały z krajobrazu, z map, a czasem – również z pamięci mieszkańców. Wraz z utratą tożsamości kończył się też ich byt kulturowy. Na szczęście ten trend zaczyna się odwracać. W 2010 r. do Studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego Łodzi wprowadzono zapisy w zakresie zrównoważonego zagospodarowania wód deszczowych oraz koncepcję Błękitno-Zielonej Sieci, która w 2012 r. stała się częścią strategii miasta. Pierwszym etapem jej realizacji była renaturyzacja rzeki Sokołówki.

Ilustracja 4: Renaturyzacja Sokołówki w Łodzi jako element koncepcji Błękitno-Zielonej Sieci. Zdjęcie: A. Januchta-Szostak.

Wrocław wzmacnia struktury zieleni i wody np. w ramach projektu Grow Green w formie retencyjnych parków kieszonkowych, zielonych dachów i fasad. A Miasto Gdańsk i Gdańskie Wody popularyzują ogrody deszczowe i inne elementy błękitno-zielonej infrastruktury w obszarach zieleni miejskiej i osiedlowej, ale też zwiększają retencję uliczną, terenową i zbiornikową. Od 2001 r. pojemność retencyjna Gdańska zwiększyła się ponad 5-krotnie. Nawet małe projekty demonstracyjne i pilotażowe (jak zielone przystanki, czy deszczowe ogródki przyszkolne) są bardzo istotne, bo służą testowaniu rozwiązań i edukacji. Ważne jednak, by stały się powszechną praktyką, a nie tylko incydentalnymi akcjami marketingowymi.

A najlepsze działania to takie, które służą mitygacji i adaptacji jednocześnie.

Oczywiście. Dlatego wspomniałam o błękitno-zielonej infrastrukturze, która z jednej strony sprzyja mitygacji, zapewniając sekwestrację (wychwyt – przyp. red.) dwutlenku węgla i jego magazynowanie, a z drugiej – adaptacji, pomagając łagodzić ekstrema pogodowe. Przede wszystkim fale upałów i gwałtowne opady. Jest zresztą szereg nowych trendów w urbanistyce zorientowanych na reintegrację przyrody i struktur zbudowanych.

Jak na przykład?

To znane już koncepcje miast zielonych (green city), miast-gąbek (sponge city), miast odpornych (resilient city) i odpowiedzialnych (responsible city). Ale ostatnio pojawiły się też idee SymbioCity i BiodiverCity, czyli miast zintegrowanych z naturą.

Idea BiodiverCity jest inicjatywą Światowego Forum Ekonomicznego i Instytutu Aleksandra von Humboldta, przedstawioną w raporcie BiodiverCities by 2030 w styczniu 2022 i dotyczy transformacji związków miasta z przyrodą. Transformacji, która musi obejmować nie tylko włączanie struktur zieleni i wody w przestrzeń miejską, ale również aktywację procesów ekologicznych w funkcjonowaniu miast i zmiany w strukturze społeczno-ekonomicznej. W tym przesunięcie w kierunku tzw. nature-positive economy, czyli gospodarki sprzyjającej przyrodzie i uwzględniającej długoterminowe korzyści ekosystemowe. Planowanie i zarządzanie miastem trzeba wdrażać tak, żeby stworzyć pewne mechanizmy doceniania przyrody w mieście, kształtować lepsze warunki życia i tworzyć nowe miejsca pracy związane z zielonymi inwestycjami i usługami ekosystemowymi.

Ilustracja 5: Staw otoczony zielenią w Warszawie. Zdjęcie: A. Kardaś

To ważne, bo dziś bardzo mocno tkwimy jeszcze w epoce antropocenu, skoncentrowanej na ekspansji przestrzennej, wzroście gospodarczym i krótkoterminowych zyskach. Usługi ekosystemów są zaś niedoceniane i nieuwzględniane w uzasadnieniach ekonomicznych inwestycji zarówno ogólnomiejskich, jak i indywidualnych. Zupełnie jak zdrowie – nie dostrzegamy „jako smakuje, aż się zepsuje”.

Skąd to się bierze?

To chyba szerszy problem psychosocjologiczny, wynikający z naszych wartości i postrzegania dobra wspólnego. W Polsce mamy problem związany z pewnym zachłyśnięciem się procesem transformacji ustrojowej i wolnością, jaką nam dała. Dziś możemy swobodnie decydować o tym, co robimy w naszych gminach czy na naszych działkach. Wartość, jaką jest dobro wspólne, zeszła na dalszy plan, być może dlatego, że kojarzy się z odgórnym planowaniem w okresie poprzedniego systemu. Ale obecnie to dobro wspólne i dobro środowiska muszą mieć priorytet przed własnością prywatną czy ekspansją inwestycyjną, a zyski powinny być analizowane w szerszej i długoterminowej perspektywie.

Jak przekonać do tego ludzi?

No właśnie, i to jest wyzwanie… Ludzie zawsze w pierwszej kolejności myślą o zaspokajaniu własnych potrzeb bytowych, poczucia bezpieczeństwa i komfortu. I to jest naturalne (piramida Maslowa), ale powszechny konsumpcjonizm mocno nam rozdmuchał oczekiwania. Myślę, że przekonująca może być perspektywa ogromu strat, jakie nam grożą, jeśli odpowiednich działań nie podejmiemy. Mam na myśli skutki kataklizmów, które mogą się zamanifestować w wyniku powodzi, suszy, pożarów czy tajfunów. W Polsce nie do końca dostrzegamy skalę tych zjawisk, ale jeśli spojrzymy na wydarzenia z ubiegłego roku, takie jak powodzie w Niemczech czy gigantyczne pożary w Kalifornii, to widać, jak duża jest skala problemu. A może być znacznie gorzej, jeśli ziszczą się scenariusze klimatyczne w wariancie business as usual (BAU). Zyski, jakie możemy osiągnąć dzięki ograniczeniu strat spowodowanych katastrofą klimatyczną, są więc ogromne.

A przy okazji poprawimy sobie jakość życia w miastach.

To jest element wyścigu miast. Różnego rodzaju rankingi mają pokazywać, w których miastach żyje się lepiej, przyciągając w ten sposób nowych mieszkańców.

Ilustracja 6: Wiewiórka Łazienkach Królewskich w Warszawie. Zdjęcie: H. Niestrój (licencja Pixabay).

Dlaczego bioróżnorodność jest w mieście potrzebna? I po co nam w nim ekosystemy?

Jeśli mamy myśleć o symbiozie miasta z naturą, to musimy próbować naśladować cykl ekologiczny. W naturze nie ma śmieci, jest tylko ciągły obieg materii i energii wśród producentów, konsumentów i destruentów, rozkładających materię na czynniki pierwsze. Działają też naturalne procesy regulacyjne. Ekosystem to rodzaj stowarzyszenia życiowego – jedni nie mogą istnieć bez drugich. Jeśli w łańcuchu zabraknie jakichś gatunków, które zniknęły, bo zostały uznane przez nas za zbyteczne lub szkodliwe, to cykl zostaje przerwany. Jest zielona plama na mapie i w krajobrazie, ale transformacja energii i materii w ekosystemie jest już zaburzona. W efekcie obniży się też produktywność i zdolność ekosystemów do regulacji różnych procesów, np. oczyszczania wody, gleby i powietrza, regulacji temperatury, wilgotności, siły wiatru, czy stosunków wodnych. Do tego zaczną zamierać i znikać kolejne gatunki, od których jest uzależnione życie innych.

Gdy posadzimy drzewo, to ono sobie i tak będzie rosło. Co z tego, że zabraknie jakichś mniejszych zwierząt?

Drzewa nie mają w mieście lekkiego życia: zanieczyszczenia, niedobory wody i substancji odżywczych w glebie sprawiają, że są słabsze i bardziej podatne na ataki owadów. Kilkanaście lat temu pojawił się w Polsce inwazyjny gatunek motyla – szrotówek kasztanowcowiaczek – który zaatakował prawie wszystkie kasztanowce w Poznaniu (ponad 2 000 drzew w pasach drogowych), bo miał niewielu naturalnych wrogów i mógł się łatwo przenosić. Walka ze szrotówkiem polegała nie tylko na wygrabianiu i niszczeniu opadłych liści oraz zabiegach chemicznych, ale również na  ograniczaniu jego populacji przez naturalnych sprzymierzeńców – ptaki – oraz na poprawianiu warunków powietrzno-wodnych podłoża, żeby podnieść odporności drzew.

Innym przykładem niechcianych owadów są komary, które wraz z ocieplaniem się klimatu mogą przenosić coraz groźniejsze choroby zakaźne. Szacuje się, że tylko z powodu malarii na świecie umiera ponad milion ludzi rocznie. Mieszkańcy często wysuwają argument plagi komarów, sprzeciwiając się tworzeniu mokradeł i otwartych zbiorników retencyjnych. Ale jeśli stworzymy siedliska dla ryb, płazów, gadów i ptaków (jerzyki są świetne w ich wyłapywaniu), to pomogą zachować względną równowagę w miejskich ekosystemach. A jeśli tego nie zrobimy, to będziemy skazani na kosztowne i nieobojętne dla środowiska akcje odkomarzania.

To są drobne zależności, które pokazują, jak bardzo aspekty związane z adaptacją do zmiany klimatu, zwiększaniem retencji czy ilości zieleni, łączą się z bioróżnorodnością. Człowiek z przeciętną wiedzą o ekosystemach często nie zdaje sobie sprawy, że próbując kształtować „sterylną zieleń” w postaci równo wystrzyżonych trawników i „tujopłotów”, tworzy tylko scenografię pozbawioną istotnych funkcji życiowych i wymagającą kosztownych, a często również szkodliwych dla środowiska, zabiegów pielęgnacyjnych (opryski, nawozy itp.). Sporo się dziś mówi o zaprzestaniu koszenia traw, ogławiania drzew i grabienia liści, żeby zachować choćby skromne siedliska dla naszych sprzymierzeńców. Do zmiany standardów kształtowania i utrzymania zieleni musimy przekonać nie tylko decydentów, ale przede wszystkim mieszkańców i projektantów.

Ilustracja 7: „Sterylne” trawniki i żywopłoty nie wzbogacają miejskiego ekosystemu. Zdjęcie: Ron Porter (licencja Pixabay).

Oczywiście, nie będziemy mieć całkiem dzikiej przyrody w mieście, bo jest zbyt dużo barier, ale na pewno uświadamianie ludziom tych zależności powinno być elementem edukacji klimatyczno-ekologicznej.

A skoro o świadomości mowa, to chcę też podkreślić znaczenie roślinności spontanicznej i funkcji ekologicznych w architekturze krajobrazu. Już w latach 90. Joan Iverson Nassauer (Messy Ecosystems, Orderly Frames) zwracała uwagę, że estetyka rodzimych ekosystemów i siedlisk dzikiej przyrody narusza normy kulturowe dotyczące schludnego wyglądu krajobrazów. Dziś na świecie dominuje ekologiczne podejście w architekturze krajobrazu, a projektanci-naturaliści, tacy jak np. Gilles Clément, zmieniają wzorce kulturowe. W Polsce do orędowników naturalizmu należy m.in. dr Kasper Jakubowski – autor książki „Czwarta przyroda. Sukcesja przyrody i funkcji nieużytków miejskich”(2020).

Natomiast w działaniach znakomitej większości polskich architektów i urbanistów (nie wspominając o drogowcach!) wciąż dostrzegam dążenie do „porządkowania” przyrody w mieście. Samosiejki i krzewy, które nie są zakomponowane od linijki to „chaszcze”, które trzeba usunąć, żeby zaprojektować „właściwą zieleń”, wybetonować ścieżki, postawić ławeczki, oświetlić – i wtedy jest to akceptowalne. Jeśli drzewo nie widnieje w ewidencji, to nie powinno tu rosnąć. Po prostu, bezprawnie „wlazło” na teren działki i można je usunąć. A przecież samosiejki to te drzewa, które wybrały sobie siedliska optymalnie do swoich potrzeb.

I potrafiły przetrwać, więc wcale nie są tak słabe, jak sądzi wiele osób.

Dokładnie. Jest wręcz przeciwnie – ponieważ już wyrosły, to znaczy, że warto je usankcjonować i włączyć do kompozycji krajobrazu, bo mają większe szanse na przeżycie niż nowe nasadzenia. Najpierw dostrzec, a następnie uwzględnić w strukturze miasta lub zagospodarowaniu działki to bardzo dobry sposób, by chronić to, co już mamy.

Ilustracja 8: Mówimy o tworzeniu „miasta gąbki” i odbudowie bioróżnorodności, a tymczasem pod presją zabudowy znikają ostatnie mokradła, np. w dolinie Bogdanki w Poznaniu. Zdjęcie: A. Januchta-Szostak.

Często słyszę argument, że drzewa kolidują z architekturą i infrastrukturą (nadziemną i podziemną), że nie mogą rosnąć w korytach rzek, bo utrudniają spływ wody, że zagrażają kierowcom i pieszym. To prawda, mamy archaiczne przepisy, które stawiają „szarą” infrastrukturę ponad zieloną. Łatwiej wyciąć drzewo niż zmienić myślenie, ale w wielu miastach na świecie już widać, że błękitno-zielona infrastruktura zaczyna być traktowana priorytetowo, bo to infrastruktura krytyczna, niezbędna do funkcjonowania gospodarki i państwa.

Wspomniała pani o raporcie BiodiverCities 2030. Co jeszcze ciekawego w nim zapisano?

Podkreślono bardzo istotny aspekt: ślad przestrzenny miast powiększa się w znacznie szybszym tempie niż populacje miejskie. W ciągu 12 lat XXI w. powierzchnia środowiska zbudowanego (nie tylko miasta, ale wszelka zabudowa i infrastruktura) na całej planecie wzrosła o 66%. Obok śladu ekologicznego, śladu wodnego czy śladu węglowego mówimy dziś również o śladzie przestrzennym.

66% w tak krótkim czasie? Aż niewyobrażalne.

Miasta są skoncentrowane na stosunkowo małej powierzchni, ale ich pośredni wpływ na użytkowanie gruntów jest ogromny. Aby wyżywić statystyczne miasto, potrzebujemy obszaru 36 razy większego od jego powierzchni, ponieważ pozyskujemy zasoby i przekształcamy tereny dla potrzeb rolnictwa, energetyki, przemysłu czy komunikacji. Autorzy raportu podają, że w latach 1990-2015 globalnie populacja miast wzrosła średnio 1,9 razy, ale w tym samym okresie ślad miejski wzrósł średnio 2,5 razy. Ta różnica jest jeszcze bardziej widoczna w krajach rozwijających się, w których populacja wzrosła 2,3 razy, a powierzchnia miejska w tym samym okresie – 3,2 razy. Oznacza to, że w bardzo krótkim czasie ogromne tereny zostały zagarnięte i przekształcone dla potrzeb człowieka oraz że te potrzeby rosną, a ich zaspokajanie odbywa się coraz większym kosztem środowiska i przestrzeni. W efekcie dochodzi do utraty wielu cennych, naturalnych siedlisk przyrodniczych i spadku bioróżnorodności w otoczeniu miast. Ale problem ten bardzo mocno widać też w Polsce. Procesy suburbanizacji (tzw. urban sprawl) są w Polsce bardzo gwałtowne. W Poznaniu liczba mieszkańców systematycznie spada (od 2000 do 2021 roku ubyło ponad 50 tys. mieszkańców). Rośnie natomiast w gminach ościennych (wzrost o ponad 86 tys. w okresie 2000-2017), ponieważ mieszkańcy realizują tam swoje „amerykańskie sny” o domu z ogródkiem w otoczeniu przyrody. Przy okazji jednak „wylewają dziecko z kąpielą”, niszcząc piękno i zasoby krajobrazu.

Ilustracja 9:  W wielu miastach Polski trwa suburbanizacja – w dzielnicach willowych pojawiają się budynki wielomieszkaniowe, na pustych dotąd obrzeżach miasta – zabudowa szeregowa i domki. Zdjęcie: A. Kardaś.

Warto podkreślić, że liczba mieszkańców, uwzględniana w planach przestrzennych gmin, wielokrotnie przekracza przewidywany wzrost populacji. Nawet najśmielsze trendy demograficzne nie zakładają wzrostu liczby ludności w Poznańskiem Obszarze Metropolitalnym o 154%! A taki wzrost powierzchni obszarów zurbanizowanych wynika z analizy zapisów studium zagospodarowania przestrzennego gmin. Oznacza to, że pod zabudowę mieszkaniową i związaną z nią infrastrukturę przeznacza się o wiele więcej terenów, niż potrzeba, bez uwzględniania faktycznej demografii, kosztów infrastruktury obsługującej rozproszoną zabudowę, czy wreszcie strat związanych z degradacją środowiska i utratą siedlisk.

Dlaczego? Bo MOŻNA. Bo przestrzeń jako zasób środowiskowy nie jest prawnie chroniona, a samorządy, choć mają na sztandarach hasła zrównoważonego rozwoju, szafują tym ograniczonym dobrem w imię krótkowzrocznych interesów. Na skutek takich działań przerywane są korytarze migracyjne, niszczone są siedliska, przybywa barier, rośnie zanieczyszczenie wody i powietrza oraz intensywność ruchu samochodowego i związane z nim emisje gazów. To w Polsce wciąż bagatelizowany wpływ suburbanizacji, która dotyczy nie tylko dużych aglomeracji miejskich, ale i miast średnich. Myślę, że to w pewien sposób także efekt wspomnianego przeze mnie zachłyśnięcia się wolnością przy ewidentnym braku świadomości ekologicznej i zrównoważonego podejścia w planowaniu przestrzennym.

Polska nie ma jednak tak dużych aglomeracji, jak inne kraje w Europie, tym bardziej na świecie. To dobrze?

Zgadza się. Nie mamy takich mega miast jak Bombaj, Meksyk, czy Sao Paulo, więc nie mamy i tak gigantycznych problemów. Polska ma na szczęście strukturę drobnoziarnistą, czyli przeważają miasta małe i średnie (tylko 44 miasta mają powyżej 100 tys. mieszkańców). I to jest kapitał, o który trzeba dbać, żeby uniknąć nieprzemyślanej ekspansji.

Do granic ekspansji doszły już np. Niderlandy, gdzie skrupulatnie analizuje się każdą decyzję przestrzenną i od dawna stosuje urbanistyczny recykling, żeby lepiej zagospodarować tereny już przekształcone lub zdegradowane. W podobnej sytuacji jest Singapur leżący na ograniczonej przestrzennie wyspie. Dlatego w mieście powołano jednostkę urbanistyczną, która nie nazywa się wydziałem ds. rozwoju, tylko przebudowy (URA – Urban Redevelopment Authority). Jednostka ta ściśle współpracuje z Narodową Agencją Wodną oraz Narodową Agencją ds. Środowiska  w celu minimalizacji wpływu na środowisko oraz odbudowy skromnych zasobów wody i zieleni. Pomimo ograniczeń przestrzennych, a może właśnie dzięki nim (!) Singapur ma ambicję stać się „Miastem Ogrodów i Wody”. Myślę, że w naszych miastach również powinniśmy skupić się na tym, jak przekształcać już zainwestowane tereny oraz zwiększać ilość i jakość zieleni w strukturach miast, zamiast eksplodować na zewnątrz i pochłaniać kolejne zasoby przestrzeni i przyrody.

Inną bolączką naszych miast jest betonoza.

W temacie tym powiedziano i napisano już bardzo wiele. Jan Mencwel w książce „Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta” (2020) zilustrował procesy uszczelniania i eliminacji zieleni z naszych miast, niekiedy pod szlachetnymi hasłami rewitalizacji. Szczególnie zagrożone są historyczne centra miast, w których udział powierzchni uszczelnionych dochodzi do 80-90%. Wiele polskich rynków zostało pozbawionych drzew w imię prawdy historycznej, ale za cenę przekształcenia ich w betonowe patelnie. Budowanie świadomości ekologicznej wśród mieszkańców, projektantów i inwestorów to też bardzo ważny kierunek działań, ponieważ presja społeczna jest w stanie zmieniać złe decyzje. Sztandarowy przykład: 20 lat temu rynek w Skierniewicach był wielkim skwerem z rozłożystymi wierzbami. W 2005 przeprowadzono modernizację jego płyty, wycinając drzewa i likwidując trawniki, ale w ubiegłym roku zapadła decyzja o ponownym zazielenieniu rynku. Dobrze, że próbuje się naprawiać błędy, tylko czy stać nas na takie kosztowne lekcje?

Ilustracja 10: Rynek w Skierniewicach w lutym 2022. Zdjęcie: Katarzyna Strojna.

Ze swojej strony chciałabym zwrócić uwagę na jeszcze jeden problem, o którym mówi się trochę mniej.

Czyli?

W planowaniu przestrzennym w Polsce uwzględnia się udział terenów biologicznie czynnych. Tymczasem takie powierzchnie są bardzo zróżnicowane i świadczą różne usługi ekosystemowe. To równie dobrze może być strzyżony trawnik, jak i bujna, wielopiętrowa zieleń. Brak wskaźników efektywności ekologicznej zieleni w miastach i na poszczególnych działkach to duży mankament naszego prawa. Dla przykładu: w Berlinie już od lat 90. XX w. stosuje się współczynnik BAF (the Biotop Area Factor), który wyraża stosunek powierzchni ekologicznie efektywnej do całej powierzchni terenu i może być wprowadzony w planach krajobrazowych (których u nas się nie stosuje). Program ochrony krajobrazu i gatunków w Berlinie został ustanowiony właśnie po to, żeby zmniejszać wpływ zabudowy na środowisko w centrum miasta. Służy poprawie funkcjonalności ekosystemu i wspieraniu rozwoju biotopów (środowisk życia dla organizamów – przyp. red.), przy jednoczesnym zachowaniu obecnego użytkowania gruntów.

Jak kształtować miasta i zarządzać nimi, by środowisko zostało odpowiednio docenione?

Jest kilka kluczowych zasad, które zostały zdefiniowane w ramach koncepcji SymbioCities, i które warto w Polsce wprowadzić.

Po pierwsze – podejście systemowe jest konieczne, aby sprostać globalnym zmianom klimatycznym, a także nowej agendzie miejskiej ONZ i celom zrównoważonego rozwoju. Ta zmiana musi być sterowana na szczeblu rządowym (zmiany legislacyjne), koordynowana i wdrażana na poziomie miasta i poparta politykami i programami oraz narzędziami prawno-ekonomicznymi. Mamy nowy projekt Krajowej Polityki Miejskiej, który uwzględnia strategiczną rolę zieleni w miastach w adaptacji do zmiany klimatu, ale na razie działania polskich samorządów przypominają niezbyt precyzyjnie aplikowaną akupunkturę projektową (beczki na deszczówkę, łąki kwietne, zielone przystanki). Owszem, to kroki w dobrym kierunku, ale jednocześnie bardzo małe. Brakuje tzw. wizji słonia, czyli strategii działań integrującej różne cele oraz sektory i podmioty.

Po drugie – potrzeba podejścia interdyscyplinarnego. W wielu miastach już dziś tworzone są zespoły składające się z różnych specjalistów, przedstawicieli jednostek miejskich, organizacji pozarządowych i mieszkańców, choć wymiana informacji nie zawsze prowadzi do zintegrowanych rozwiązań. Na przykład: realizując projekt modernizacji koryta rzecznego dla celów przeciwpowodziowych, warto równocześnie wziąć pod uwagę ekosystemy, jakość krajobrazu czy wielofunkcyjność i dostępność przestrzeni publicznych. Warunkiem jest jednak współpraca hydrologów, hydrotechników oraz specjalistów inżynierii wodnej i środowiskowej z przyrodnikami i ekologami, architektami krajobrazu, a nawet socjologami oraz udział różnych interesariuszy. Potrzebna jest zatem integracja wertykalna (pomiędzy różnymi poziomami planowania oraz instytucjami rządowymi i samorządowymi) i horyzontalna (międzysektorowa). Ważne są też inicjatywy oddolne i przywracanie mieszkańcom poczucia sprawczości – choćby przez zielone budżety obywatelskie czy włączanie różnych organizacji pozarządowych w podejmowanie decyzji.

Po trzecie – zintegrowane planowanie pozwala osiągnąć efekt synergii. Miasta to złożone systemy, a inwestycje muszą rozwiązywać kilka problemów jednocześnie (u nas jest często na odwrót: rozwiązując jeden problem, tworzy się inny, co wynika z braku podejścia interdyscyplinarnego). Synergiczne rozwiązania są bardziej opłacalne – przynoszą więcej korzyści przy mniejszych kosztach w różnych sektorach i obszarach zarządzania miastem. Miasta mogą tworzyć środowisko odporne na zmiany klimatu i przyjazne mieszkańcom, zmniejszając jednocześnie swój wpływ na bioróżnorodność. Według raportu BiodiverCities by 2030 rozwiązania bliskie naturze, czyli NbS-y są średnio o 50% bardziej opłacalne niż „szara” infrastruktura techniczna i zapewniają o 28% większą wartość dodaną.

Po czwarte – musimy zmienić podejście z problemowego na wizjonerskie. Polacy są narodem malkontentów i częściej koncentrują się na problemach niż na szansach i atutach. Klarowna wizja celów i przykłady dobrych praktyk mogą lepiej motywować do zmagania się z różnymi trudnościami i mieszkańców, i decydentów. Ta zmiana podejścia oznacza też przejście od działań reaktywnych do proaktywnych. Obecnie, widzimy problemy i staramy się na nie reagować. Na przykład, w reakcji na powódź umacniamy i podnosimy wały przeciwpowodziowe, zabezpieczamy tereny zagrożone zalaniem, a potem szybko o niej zapominamy. Podejście proaktywne wymaga przeanalizowania, gdzie tkwią źródła zagrożeń i podjęcie działań zapobiegawczych (czyli np. zwiększania retencji w górze zlewni, co pozwoli zmniejszyć i spowolnić spływ powierzchniowy), przygotowania z wyprzedzeniem scenariuszy i analiz skutków różnych wariantów działań. A przede wszystkim, koncentracji uwagi na obszarach, które generują zagrożenia, a nie tylko miejscach, w których manifestują się ich skutki. Mówiąc kolokwialnie: łatwiej zapobiegać niż leczyć, a przy okazji można zaoszczędzić pieniądze i uniknąć katastrof.

Rozmawiał Szymon Bujalski – dziennikarz dla klimatu

Anna Januchta-Szostak jest profesorem, naukowcem i nauczycielem akademickim na Wydziale Architektury Politechniki Poznańskiej. Od kilkunastu lat zajmuje się zagadnieniami zintegrowanej gospodarki wodnej w mieście i adaptacji miast do zmiany klimatu. Jest ekspertem w zakresie wielofunkcyjnego kształtowania miejskich obszarów nadrzecznych i przestrzeni publicznych, z uwzględnieniem błękitno-zielonej infrastruktury w zagospodarowaniu wód opadowych. Jest też członkiem Interdyscyplinarnego Zespołu Doradczego ds. Kryzysu Klimatycznego przy Prezesie PAN, zespołu ekspertów Retencja,pl i ekspertów wodnych Open Eyes Economy Summit (OEES). Jest autorką ponad 130 publikacji naukowych.

Podobne wpisy

Więcej w Artykuly