Artykuly

Poleciał na koniec świata ratować żółwie. Wyemitował więcej, niż ty w miesiąc

Dziennikarz Gazety Wyborczej, Aleksander Gurgul poleciał do Kostaryki czyścić plaże z plastiku i pomagać młodym żółwiom morskim bezpiecznie dostać się do morza. Następnie opisał to w swojej gazecie i w mediach społecznościowych. Ta podróż może jednak przynieść środowisku i ratowanym przez niego żółwiom więcej szkody niż pożytku.

Chodzi o tekst „Tak ratują morskie żółwie przed kłusownikami, psami i sępami [Korespondencja z Kostaryki]”, który ukazał się w Gazecie Wyborczej 24 listopada. Jego autor, Aleksander Gurgul – dziennikarz piszący także o środowisku i klimacie, poleciał na drugą stronę Oceanu Atlantyckiego między innymi po to, by zrobić reportaż o programie ratowania żółwi morskich. Napisał o Europejczykach i Amerykanach, którzy przyjeżdżają do Kostaryki jako wolontariusze i „nocami i nad ranem patrolują plaże i eskortują żółwiki do morza”. Sam też to robił, a przy okazji zbierał z plaż plastikowe śmieci.

Wszystko to wydaje się bardzo ładne, pożyteczne i szlachetne. Tyle że redaktor Gurgul nie napisał o jednym drobnym szczególe: jaki jest „ślad węglowy” lotu z Europy do Kostaryki i z powrotem. A szerzej – jak duży wpływ na klimat naszej planety mają loty pasażerskie.

Wpływ latania na klimat

Najkrócej rzecz ujmując: im więcej ludzi będzie latać, im częściej i im dalej, tym szybciej będzie rosła średnia temperatura Ziemi. I tym szybciej znikną plaże, zalane przez podnoszący się ocean. Także te plaże, które niedawno sprzątał redaktor Gurgul i na których ratował słodkie małe żółwiki. Z innymi fatalnymi skutkami globalnego ocieplenia będziemy mieć do czynienia znacznie szybciej – niektóre widzimy zresztą już dziś. Oczywiście, ucierpią nie tylko żółwie, choć te wydają się być szczególnie wrażliwe na zmiany klimatyczne.

Podróż do Kostaryki i z powrotem to 1,1-1,5 tony wyemitowanego CO2

Spójrzmy na liczby. Jeśli ktoś leci bezpośrednio do Kostaryki z niemieckiego Frankfurtu skandynawskimi liniami SAS, to „ślad węglowy” jego lotu – emisja dwutlenku węgla (CO2) w przeliczeniu na jedną podróżującą osobę wynosi ok. 550 kg. To w jedną stronę, zakładając że 82% miejsc będzie zajętych. Podróż z Warszawy do Frankfurtu to kolejne 65 kg. Razem w obie strony to sporo ponad tonę. Wybór innej trasy (np. z przesiadką w USA) lub innej linii lotniczej mógłby spowodować jeszcze wyższe emisje – ok. 1,5 tony w obie strony.

Wyliczenie emisji lotniczych na pasażera dla poszczególnych lotów

Czytaj również: Jak duży ślad węglowy ma podróż samolotem? Można to obliczyć samodzielnie

To z grubsza tyle, o ile w ciągu roku zredukowała by nasz „ślad węglowy” zmiana diety z bardzo mięsnej (powyżej 99 g mięsa na dzień) na wegańską: 1,57 tony ekwiwalentu CO2. Ale już przejście z diety ze średnią ilością mięsa (50- 99 g mięsa dziennie) nie na wegańską, a na wegetariańską oznacza zmniejszenie emisji tylko ok. 660 kg ekwiwalentu CO2 rocznie.

(Cytowane tu liczby pochodzą z badań prowadzonych kilka lat temu w Wielkiej Brytanii.)

Dla porównania, całkowity roczny ślad węglowy statystycznej osoby mieszkającej w naszym kraju to około 8-9 ton CO2, a średnia dla Świata – ok. 4,5 tony.

Jeśli 1,1-1,5 tony CO2 przypadające na głowę osoby lecącej z Europy do Kostaryki dalej nie wydaje się komuś jakąś ogromną ilością, to warto pamiętać że wpływ lotnictwa na klimat nie ogranicza się bynajmniej do emisji dwutlenku węgla.

Nie tylko CO2

Choć dwutlenek węgla jest najważniejszym obok pary wodnej gazem cieplarnianym, silniki samolotu emitują też wiele innych substancji. Między innymi sadzę, tlenki azotu i siarki, węglowodory, parę wodną. Samoloty tworzą także smugi kondensacyjne, które dodatkowo ogrzewają naszą planetę. Jeśli to wszystko uwzględnimy, okaże się wpływ samolotów pasażerskich na klimat jest przynajmniej 2 razy większy niż wynikało by to tylko z emisji CO2.

Czy jeden lot ma jakiekolwiek znaczenie?

Wciąż można jednak twierdzić, że wpływ jednej podróży lotniczej na klimat to kropla w morzu, i że nie ma sensu się czepiać. Ale dokładnie to samo można powiedzieć o wszystkich naszych proekologicznych działaniach lub ich braku. Na przykład o (nie)ograniczaniu ilości mięsa w diecie. Suma małych kroków, skumulowany efekt decyzji wielu osób może jednak zaowocować dużą zmianą. Ograniczenie latania przez odpowiednio duża liczbę osób dałoby przecież zauważalny, realny efekt. Widać to było choćby w Szwecji.

Czytaj również: Szwedzi idą śladem Grety. Spada liczba podróży lotniczych, wybierają kolej

Sam tylko lotniczy transport pasażerski odpowiada obecnie za ok. 2 proc. dwutlenku węgla emitowanego przez naszą cywilizację (mówimy tu tylko o emisjach CO2, bez uwzględnienia innych sposobów, w jaki lotnictwo wpływa na klimat). Wbrew pozorom, te 2% to całkiem sporo. Przed pandemią, w roku 2018 samoloty pasażerskie wyemitowały na całym świecie ok. 750 mln ton CO2 – tyle ile gospodarka Niemiec w tym samym roku. W dodatku prognozuje się, że emisje z sektora lotniczego będą dalej rosły. Pandemia, która chwilowo mocno wpłynęła na ruch lotniczy, niewiele na dłuższą metę zmienia.

Co więcej, latanie może odpowiadać za bardzo dużą część (a nawet za większość!) naszego indywidualnego śladu węglowego. Jeśli każdy z prawie 8 miliardów ludzi chciałby odbyć choć raz w roku podróż taką, jak redaktor Gurgul, dodatkowy wpływ na klimat odpowiadał by z grubsza połowie obecnej rocznej globalnej emisji CO2.

Przywilej dostępny tylko dla nielicznych

Oczywiście, taki scenariusz jest zupełnie nierealny – większość ludzi samolotem nigdy nie leciała i nigdy nie poleci. Szacuje się, że tylko 11% ludności świata korzystało z transportu lotniczego. Lotem na drugą stronę oceanu mogła cieszyć się jeszcze mniejsza część ludzkości. W 2018 jeden procent światowej populacji odpowiadał za 50% emisji dwutlenku węgla związanych z lotami komercyjnymi.

Czytaj również: Eksperci proponują podatek dla osób, które najczęściej latają samolotami

Dawanie złego przykładu

Jednak w całej tej historii nie chodzi o czyjś ślad węglowy, ani nawet o to, że samoloty lecące do Kostaryki wyemitują wiele ton CO2. O wiele gorsze jest pokazywanie, że latanie do dalekich, egzotycznych miejsc jest fajne i zupełnie nie kłóci się z ochroną przyrody i ratowaniem Planety. Nie kłóci się też z byciem osobą świadomą tego, co nam w związku ze zmianą klimatu grozi. Ani nawet z byciem dziennikarzem, członkiem organizacji Ethical Journalism Network piszącym o emisjach z lotnictwa i greenwashingu w wykonaniu linii lotniczych!

Aleksander Gurgul relacjonował swój pobyt w Kostaryce także w mediach społecznościowych. Reakcje ogromnej większości komentujących były pozytywne, a nawet entuzjastyczne. Na przykład, inny dziennikarz zawodowo zajmujący się środowiskiem napisał:

„Oczywiście zazdroszczę (Aleksandrowi) urlopu na Kostaryce, ale jeszcze bardziej zazdroszczę mu tego, że pomagał małym żółwikom dostać się do morza! Czytajcie tę niesamowitą historię.”

Żółwie w kostarykańskim Parku Narodowym Tortuguero fot. iacomino FRiMAGES/Shutterstock

„Mam wyrzuty sumienia, ale…”

I chyba tylko dwie komentujące osoby zwróciły uwagę na emisje CO2 związane z lotem do Ameryki Środkowej. Jak była reakcja red. Gurgula na te uwagi? Po pierwsze: „Owszem, mam wyrzuty sumienia, które staram się offsetować”. Tyle że „offsetowanie”, czyli „odkupienie” swojego „ekologicznego grzechu” związanego z lataniem w praktyce jest często niczym innym niż właśnie… greenwashingiem w wykonaniu linii lotniczych. Pokazało to choćby śledztwo przeprowadzone wspólnie przez the Guardian oraz Greenpeace.

„To korporacje muszą się zmienić, a nie my”

Po drugie, redaktor Gazety Wyborczej stwierdził: „to linie lotnicze (korporacje) muszą się zmienić, a nie my…”. To bardzo częsta postawa, którą obserwuję u wielu znajomych, przejmujących się (przynajmniej deklaratywnie) zmianą klimatu i wpływem ludzi na środowisko. Według takich osób, całą winę za kryzys klimatyczny ponoszą wyłącznie złe, chciwe korporacje, ewentualnie „system” lub kapitalizm. Nie ma jednak w tej narracji miejsca na odpowiedzialność jednostki za swoje wybory i decyzje, ani na ocenę stopnia ich etyczności.

Oczywiście, działania i polityka korporacji z wielu branż: choćby naftowej, motoryzacyjnej, energetycznej czy odzieżowej to jeden z głównych powodów obecnego kryzysu klimatycznego.

Prawdą jest też, że jako jednostki często nie mamy wielkiego wyboru. Na przykład w Polsce energia elektryczna jest produkowana głównie z węgla i bez zmiany systemu (tu: energetycznego) albo … przeprowadzki do Francji lub Szwecji nie obniżymy za bardzo naszego własnego „śladu węglowego”.

Tak, jednostka lub mała grupa ludzi nie ma raczej szans w starciu z korporacją czy aparatem państwa, nie mówiąc o całym systemie społeczno-gospodarczo-politycznym. Ale to nie zmienia faktu, że wciąż w wielu obszarach mamy często swobodę wyboru i wolność podejmowania decyzji. Latanie jest jednym z nich.

Postęp techniczny wymaga czasu, a potrzeba działań tu i teraz

Jasne, linie lotnicze powinny się zmieniać. I to w taki sposób, by latanie nie było związane z tak dużym negatywnym wpływem na klimat jak dziś. Ale to wymaga również nowych technologii: samolotów elektrycznych, na wodór lub na niskoemisyjne paliwa syntetyczne. A na takie rozwiązania techniczne będziemy musieli jeszcze trochę poczekać, o ile faktycznie kiedyś się ich doczekamy. Postęp technologiczny można stymulować i przyspieszać, ale tylko do pewnej granicy.

Czytaj również: Airbus zapowiedział samoloty na wodór. Pierwszy ma wystartować w 2035 roku

Gdyby dziś jakakolwiek firma z branży lotniczej naprawdę chciała być „eko” i nie dokładać się do usmażenia naszej planety, musiałaby natychmiast zawiesić działalność.

To, co trzeba by zrobić jak najszybciej, to zlikwidować przywileje podatkowe dla paliw lotniczych. A także uwzględnić w cenie biletu związane z lataniem koszty środowiskowe, podobnie jak robimy np. z energią elektryczną. W przypadku latania było by to zresztą dużo bardziej fair, bo prąd jest dobrem podstawowym, a wycieczki – luksusowym. Prawdopodobnie oznaczałoby to jednak koniec tanich lotów i wielu osób na podróż samolotem nie byłoby już stać.

Czytaj również: Unia ma pomysł na ograniczenie emisji w lotnictwie. E-paliwa i podatek

Kwestia wiarygodności

Przekonywanie społeczeństwa do akceptacji tej i wielu innych bolesnych, ale koniecznych zmian powinno być nie tylko rolą polityków, a również dziennikarzy piszących o środowisku i aktywistów klimatycznych. Żeby jednak takie przekonywanie miało choć cień szansy na sukces, jedni i drudzy muszą być w oczach opinii publicznej wiarygodni. A już na pewno nie powinni pokazywać, że latanie na drugi koniec świata jest cool.

Niestety, nawet wśród osób zajmujących się klimatem i środowiskiem jest wiele takich, które nie widzą nic złego w dalekich podróżach samolotem dla przyjemności. A jeśli już nawet widzą, to jakoś je sobie usprawiedliwiają – choćby właśnie przerzucając całą odpowiedzialność na „system” lub korporacje. Część z nich, podobnie jak redaktor Gurgul, nie ma też najmniejszego problemu z chwaleniem się takim podróżami w mediach społecznościowych – przykładów z własnego otoczenia znam aż nadto.

Latać mniej, a najlepiej wcale

A przecież dopóki nie mamy „przyjaznych dla klimatu” samolotów, powinniśmy latać jak najmniej, a jeśli się da – nie latać wcale. Przynajmniej jeśli poważnie traktujemy kryzys klimatyczny, a zwłaszcza jeśli o nim zawodowo piszemy lub jesteśmy osobami zajmującymi się aktywizmem klimatycznym. Inaczej naprawdę trudno jest poważnie traktować to co robimy i nas samych.

Czytaj również: Złe wieści dla lotnictwa? Rośnie opór wobec rozbudowy portów

Dobrze rozumie to najsłynniejsza aktywistka klimatyczna – Greta Thunberg, która samolotami nie lata. W 2019 roku przez dwa tygodnie płynęła przez Atlantyk małym żaglowym jachtem, by wziąć udział w szczytach klimatycznych w USA i Chile. Zaliczyła co prawda pewną wizerunkową wpadkę: okazało się, że jej rejs wiązał się z podróżą lotniczą członków rezerwowej załogi jachtu. Jednak postawa Grety i akcja z rejsem do Ameryki i tak bardzo pomogła zjawisku (czy raczej ruchowi społecznemu) zwanemu „flygskam” („wstyd przed lataniem”).

Greta Thunberg u kresu podróży na szczyt klimatyczny w Nowym Jorku. 28 sierpnia 2019, fot. lev radin/Shutterstock

Ratowanie świata może mu czasem zaszkodzić

Wróćmy na koniec do Kostaryki. Zupełnie nie rozumiem, czemu pomaganiem żółwiom i czyszczeniem plaży ze śmieci nie mogą zająć się sami Kostarykańczycy? Czy naprawdę konieczni są tu wolontariusze z USA i Europy? Oczywiście, Europejczycy i Amerykanie mogą, może nawet powinni, wspierać takie działania finansowo. W uzasadnionych przypadkach – o ile są np. ekspertami od biologii, ekologii czy odpadów – także merytorycznie, również na miejscu, w Kostaryce. Czy tak nie byłoby taniej, efektywniej i bardziej etycznie?

Czy dziś u większości wolontariuszy z „bogatej północy” ratowanie kostarykańskich żółwi i podobne działania w innych częściach świata nie są przypadkiem wygodnym usprawiedliwieniem dla miłych przygód i egzotycznych podróży? Przygód i podróży, które przecież wcale naszej Planecie nie służą.

Jakub Jędrak, SmogLab

Podobne wpisy

Więcej w Artykuly