ArtykulyPowiązania

Pięć opowieści o tym, że Polska lokalna jest jak Włochy południowe w czasach mafii

Jest taka klasyczna socjologiczna książka Roberta D. Putnama, w której opisał on Włochy z przełomu lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Nosi tytuł „Demokracja w działaniu” (w oryginale: „Making Democracy Work”), a status klasyka zapewniła jej jedna, ale za to wyjątkowo celna obserwacja dokonana przez autora. Otóż Putnam zwrócił uwagę, że na północy i południu Italii w teorii funkcjonuje to samo państwo i to samo prawo, których efektem są jednak bardzo różnie działające instytucje publiczne. Te same urzędy i przepisy, które w miarę dobrze sprawdzały się na północy, na południu były całkowicie dysfunkcyjne i przybierały formę państwa z dykty.

Sam Putnam wytłumaczył te różnice odmiennym poziomem tak zwanego „kapitału społecznego”, który przejawia się między innymi tym, że Włosi z północy biorą odpowiedzialność za państwo, uczestniczą w jego działaniu, co jest najlepszą formą nadzoru instytucji, mają poczucie wpływu na nie i wysoki poziom wzajemnego zaufania. Ci z południa są z kolei osadzeni w swoim feudalnym dziedzictwie i – przekonywał Putnam – spoglądają na władzę, oczekując, że ta zajmie się ich sprawami za nich i licząc głównie na to, że od czasu do czasu skapnie im jakaś łaska z pańskiego stołu, przez co tracą na nią wpływ, a samorządy zmieniają się w prywatne folwarki kacyków.

Polska lokalna jak południe Włoch

Wspominam o tej książce, ponieważ ostatnie dwa miesiące poświęciłem na to, żeby odwiedzić kilka miast, w których bardzo różni ludzie próbują wymusić to, by państwo polskie przestało być w ich mieście lub powiecie bytem teoretycznym i zaczęło robić to, co do niego należy. Czyli – w tym konkretnym wypadku – chronić środowisko i zdrowie Polaków, bo moimi rozmówcami byli ludzie, którzy postanowili, że już zbyt długo zgadzają się na to, że zakłady przemysłowe trują ich bezkarnie i bez żadnego skutecznego nadzoru. Przez cały ten czas nie mogłem uciec od wrażenia, że Polska lokalna jest właśnie jak południowe Włochy z opowieści Putnama. Teoretycznie wszystko jest tam w najlepszym porządku. Jednak w praktyce państwo i samorząd służą nie ludziom, do ochrony których zostały powołane. Ale tym, którzy im szkodzą oraz różnym układom i układzikom, którym zachowanie stanu obecnego jest na rękę, bo dobrze żyją z tymi, których powinni pilnować.

Byłem więc u Łukasza Kurlita ze Skawiny, gdzie dzięki społecznej presji udało się potwierdzić, że w powietrzu wiszą toksyczne substancje, ale nie da się z tym nic zrobić, bo państwo polskie nie jest w stanie ustalić, jak dużo ich jest. U Bartłomieja Gieregowskiego z Oświęcimia, gdzie przemysłowy fetor nie dawał żyć mieszkańcom kilku osiedli, doprowadzał do zawrotów głowy oraz wymiotów, nie pozwalał otwierać okien, ale nawet kiedy stano obok zbiornika będącego jego źródłem, kłamano w żywe oczy, że ten nie śmierdzi. I by potwierdzić, że rzeczywiście śmierdzi musiano powołać międzyinstytucjonalny zespół zadaniowy i wydać 120 tysięcy złotych na trwające sześć miesięcy badania, które opierały się o wykorzystanie dzienniczków. U Sylwii Harazin, która żyje w Łaziskach Górnych w cieniu zakładu przemysłowego, który na pewno coś emituje, ale przez sześć lat nie udało się ustalić co, a WIOŚ potrafił odmówić kontroli z powodu takiego, że zakład działa bez ważnych decyzji środowiskowych. U Piotra Kozuba w Mielcu, który był jednym z liderów protestu, w którym 15 z 60 tys. mieszkańców protestowało przeciwko niemocy i lokalnym układom trawiącym miasto i powodującym, że nie da się zapanować nad szkodliwymi emisjami wylatującymi z kominów tamtejszego Kronospanu. Oraz Marcina Wekseja, który od lat wojuje o czystsze środowisko w Szczecinku, w którym burmistrz pytany o to, skąd bierze się toksyczny pył, odpowiada, że nadleciał znad Kaliningradu. A wiadomo, że jak znad Kaliningradu, który znajduje się o 800 kilometrów dalej, to on nic nie może zrobić. Marcin opowiedział mi też o tym, jak Ministerstwo Środowiska gubiło dokumenty i zgłoszenia, co w państwie biurokracji kończy sprawę.

Każda z rozmów – przeczytacie je tutaj w ciągu najbliższego tygodnia – pokazuje, że w tych miejscowościach państwo polskie, którego obowiązkiem jest ochrona środowiska i ludzkiego zdrowia, istnieje tylko teoretycznie. Niby są tam potrzebne instytucje. Jednak w praktyce nic się nie da, nikt nic nie chce i kiedy ktoś postanawia zbijać kapitał na zdrowiu ich mieszkańców, może to robić praktycznie bez żadnych ograniczeń. Dlatego kiedy rozmawiałem z kolejnymi z tych świetnych i bardzo odważnych ludzi, to nieustannie wracał do mnie właśnie Robert Putnam. Wracał, bo po pierwsze ich opowieści przywodziły na myśl czasy sycylijskiej mafii i choć w szczegółach jest to na pewno porównanie przerysowane, to co do istoty sprawy, którą jest tutaj słabość wszelkich instytucji państwa i samorządu już niekoniecznie. Powiatami rządzą wszak układy i sieci interesów. [To co mówili moi rozmówcy, potwierdza też np. znany badacz polskiej wsi prof. Piotr Nowak z Instytutu Socjologii UJ, z którym rozmawiałem kiedyś dla Onetu – rozmowę znajdziecie TUTAJ.]

***

Piotr Kozub na pytanie, czy się nie boi przeciwstawiać lokalnym układom, odpowiedział:

To wszystko jest względne. A mam nie bać się pozwolić mojej córce żyć w takim mieście? Albo skazać ją na to, że będzie musiała wyjechać, bo jej miasto to jedna wielka patologia. I nie chodzi tylko o ten Kronospan, ale pozwalanie przez wszystkich na to wszystko. Na pozbawienie godności wszystkich mieszkańców i każdego z osobna. Trzeba było po prostu kiedyś powiedzieć „nie” i tyle.

Instytucje powołane do niedziałania

A po drugie – i moim zdaniem ważniejsze – wszystkie te opowieści pokazały obraz państwa, które w teorii ma wszystkie potrzebne instytucje, jednak te w rzeczywistości nie tylko nie działają, ale zachowują się jeszcze, jakby ich rolą było udawanie działań i maskowanie problemów, a nie ich rozwiązywanie. Już w założeniu bowiem nikt nie zakłada, że te są powoływane po to, żeby działały. Nikt nawet – wliczając w to nie same – nie uważa, że mogłyby realizować swoje zadania.

W ochronie środowiska widać to lepiej niż gdziekolwiek indziej. Nie tylko dlatego, że ta jest wyjątkowo słaba i teoretyczna. Także dlatego, że wszystko jest podane „na talerzu”, bo przez lata nikt nie zwracał na to uwagi, więc nie trzeba było nic robić. Nie trzeba było nawet nic ukrywać, bo i tak nikt się tym nie interesował. Dzięki temu widać, że choć w teorii jest w Polsce coś takiego jak Inspekcja Ochrony Środowiska, to w praktyce nie ma jej w ogóle i ze środowiskiem oraz sąsiadami, którzy z niego korzystają i przez jego zatrucie chorują oraz umierają, można zrobić wszystko. Nie ma jej tak bardzo, że instytucje powołane do ochrony środowiska nie są nawet w stanie ustalić, czy dochodzi w tych miejscach do skażenia i do jakiego. Od zgłoszenia problemu do ustalenia, że ten naprawdę istnieje mija nawet kilka lat. O rozwiązaniu tych problemów nie wspominając, bo nikt tego nie robi.

O powtarzalności niemocy wiele mówi to, że opowieści z Mielca, Skawiny, Oświęcimia, Łazisk Górnych i Szczecinka są różne, bo różne są te miejsca, różni są ludzie i mierzą się z odmiennymi problemami, ale opis państwa teoretycznego, który w nich zawarto, da się połączyć w całość.

We wszystkich śmierdzi tak jak w Oświęcimiu.

Bartłomiej Gieregowski: „Od 2013 roku mieszkańców Oświęcimia nęka chemiczno-przemysłowy fetor. Na początku skala była mniejsza, później było gorzej. W końcu doszło do tego, że w weekend nie można było siedzieć na dworze, bo smród powodował u niektórych zawroty głowy, nawet wymioty. Kiedy zostawiłeś w nocy otwarte okno, to wchodził i utrzymywał się przez wiele godzin. Zostawał nawet, gdy na dworze już nie śmierdziało.”

We wszystkich na zgłoszenia reaguje się tak jak w Szczecinku.

Marcin Weksej: „Wszyscy udają, że nic się nie dzieje.”

We wszystkich pod presją zaczyna się przerzucanie odpowiedzialnością jak w Łaziskach.

Sylwia Harazin: „Problem polega na tym, że za każdym razem to jest droga przez mękę. Piłeczka jest odbijana od instytucji do instytucji. Z reguły służby twierdzą, że nie mają odpowiednich kompetencji, że to nie one są odpowiedzialne, że to kto inny, że to trzeba zgłosić do WIOŚ. W podobny sposób chyba wszystkie. Urząd Miasta, Starostwo Powiatowe, Inspekcja Pracy, Sanepid, Straż Pożarna, Policja, Zarządzanie Kryzysowe, Rzecznik Praw Obywatelskich. (…) WIOŚ w teorii odpowiada, reaguje, ale terminy mają tak odległe, że kontrole są pozbawione racji bytu, bo trzeba czekać rok, dwa.”

We wszystkich są zaplanowane niezapowiedziane kontrole takie jak w Skawinie.

Łukasz Kurlit: „o kontrolach dyrekcja zakładu wie z trzymiesięcznym wyprzedzeniem. Wiemy, że wie, bo to małe miasto. I wiemy też, że jak inspekcja się zjawia, to zakład jest wywietrzony i gotowy na przyjęcie inspektora, na halach przypina się ludziom czujniki, a produkcja nie jest śrubowana do granic.”

Wszędzie wyglądają one tak, jak w Szczecinku.

Marcin Weksej: „Przyjeżdża pani Jola, zawsze ta sama, i pyta pracownika Kronospanu: Co tam się stało? Nic takiego, odpowiada pracownik. Pani Jola pisze: nic takiego. Czy było zagrożenie dla ludzi, pyta. Pracownik mówi: nie. Pani Jola pisze: nie.”

Wszędzie jest tak, ponieważ instytucje są teoretyczne lub/i nikt nie chce widzieć, jak w Mielcu i Łaziskach Górnych.

Piotr Kozub: „Przecież dobrze wiesz Tomku, jak to wygląda. Lokalni kacykowie na jakimś podejrzanym – choć podkreślam, że nikt nikogo za rękę nie złapał, bo od tego są służby, a nie ja – układzie dogadali się z naszymi decydentami i stworzyli idealne warunki do tego, żeby można było robić to, co się robi. (…) A służby typu WIOŚ walczą rękami i nogami, żeby status quo zachować. Najlepiej w końcu, żeby nikt tego nie ruszał, bo jak ktoś zacznie w tym grzebać, to kto wie, czy nie trzeba będzie założyć pasiaków i pójść siedzieć. Służby ochrony środowiska to jest jedna wielka patologia.”

Sylwia Harazin z Łazisk Górnych: „Ja to na własne potrzeby nazywam mafią.”

Wszyscy mają też mniej więcej podobny pomysł na to, co trzeba zmienić.

Marcin Weksej ze Szczecinka: „Trzeba rozwiązać te wszystkie WIOŚ-ie i GIOŚ-ie i powołać służbę, która może nakładać realne kary po 5, 10, 15 milionów złotych. Jest wina, musi być kara. Szybka, odczuwalna. A nie tak jak teraz, że dają mandaty po 500 złotych. Takie kary, dla takich firm, to jest nagroda za trucie.”

Piotr Kozub z Mielca: „Zmiany legislacyjne są konieczne. Ale jest i tak, że jak chcesz naprawić auto, na przykład zmienić koło, musisz mieć narzędzia. Jednak to, że masz klucz, nie oznacza, że koło się samo wkręci. WIOŚ jest totalnie dysfunkcyjny i nie nadaje się do niczego, ale będzie bronić status quo. Może trzeba powołać nową służbę środowiskową? Coś ten nasz ministerek od ochrony środowiska przebąkiwał, że jest potrzebna. Pasowałoby tego przypilnować.”

By wymusić te zmiany, ludzie starają się zorganizować w czymś, co nosi nazwę Koalicja „Dość trucia!” i – w myśl zasady, że działając razem można osiągnąć znacznie więcej – ma zapewnić im siłę potrzebną do tego, by wyjść ponad lokalne układy, dać wpływ na politycznych decydentów i nadać sens oraz moc instytucjom państwa teoretycznego. Kolejne rozmowy znajdziecie u nas w ciągu najbliższego tygodnia, a ta z Piotrem Kozubem z Mielca już jest na stronie [“Bardziej niż o siebie boję się o córkę. Nie chcę, żeby żyła w tej patologii”]. Gorąco zapraszam, by poświęcić dłuższą chwilę i zobaczyć, z czym mierzą się przemysłowe miasta w Polsce. Dla mnie były to spotkania bardzo inspirujące. Mam nadzieję, że okażą się takie i dla was.

Na razie odwiedziłem pięć z nich. Nie wierzę, że te rozmowy przyniosą szybką i zdecydowaną zmianę, bo ktoś z ludzi władnych powołać nową inspekcję ochrony środowiska, zorientuje się, że tak dłużej być nie może. Państwo teoretyczne nie działa tak, że kiedy diagnozuje się problem, to ludzie szukają rozwiązania. Państwo teoretyczne działa tak, że kiedy diagnozuje się problem, szuka się metod, by usprawiedliwić jego istnienie, bo to pozwala zachować wygodny status quo. Wierzę jednak, że krople, kiedy jest ich wystarczająco dużo, potrafią skruszyć nawet najtwardszą skałę. Te cierpliwie spuszczają tutaj przede wszystkim moi rozmówcy. Jeżeli okaże się jednak, że pokazywanie tych spraw i problemów, pomaga w tym, żeby ludzie z opisanych miast i w efekcie my wszyscy, przestali bać się o rodziny i siebie, to pojawią się tutaj historie kolejnych powiatów, bo tak dalej być nie może.

Trzeba – cytując Piotra Kozuba – kiedyś powiedzieć “nie” i tyle.

Te pięć wywiadów – choć dało się to z czystym sumieniem napisać już po jednej tylko rozmowie w Mielcu – pokazuje też wyraźnie, że czas przestać udawać, iż cokolwiek jest tutaj w porządku i trzeba postawić sprawę jasno: w Polsce nie ma inspekcji ochrony środowiska.

Musimy ją stworzyć od nowa.

Tomasz Borejza, SmogLab

Podobne wpisy

Więcej w Artykuly