ArtykulyNegocjacje klimatyczne

Monbiot: Delegaci ONZ biją sobie brawo. Za co?

Jeśli naprawdę chcemy coś zmienić, paliwa kopalne muszą pozostać pod ziemią.

Jeśli odwiedzisz stronę internetową departamentu ONZ, który koordynuje ogólnoświatowe negocjacje w sprawie ochrony klimatu, znajdziesz na niej mnóstwo zdjęć z ostatnich dwudziestu lat przedstawiających klaszczących ludzi. Te zdjęcia powinny zainteresować antropologów i psychologów, pokazują bowiem setki inteligentnych, wykształconych, dobrze opłacanych i elegancko ubranych ludzi, którzy marnują swoje życie.

Uroczysty charakter tych ujęć świadczy o tym, że ludzie ci żyją świecie pozorów. Są otoczeni celami, zasadami, zobowiązaniami, instrumentami i protokołami, które stwarzają uspokajające złudzenie postępu, podczas gdy statek, którym podróżują, powoli tonie. Przeglądając te zdjęcia, niemal słyszę w wyobraźni, co mówią delegatki i delegaci, odsłaniając swoje kosztowne uzębienie: „Skarbie, jak pięknie poprzestawiałeś krzesła na pokładzie. To przełomowe! Musimy koniecznie wymyślić mechanizm utrzymujący je w jednym miejscu, gdyż pokład zaczął się nieco przechylać. Ale możemy to przecież zrobić na następnej konferencji!”.

Ten proces jest daremny, ponieważ zajmują się oni problemem tylko z jednej strony, i tak się składa, że akurat z tej złej. Starają się zapobiegać kryzysowi klimatycznemu poprzez ograniczanie emisji gazów cieplarnianych – innymi słowy, poprzez zmniejszanie zużycia paliw kopalnych. Jednak w ciągu ostatnich 23 lat, od kiedy rządy państw na świecie postanowiły rozpocząć ten proces, delegatki i delegaci nie wykrztusili jednego sensownego zdania na temat ograniczenia ich wydobycia.

Porównajmy to do każdego innego procesu stanowienia prawa.

Wyobraźmy sobie na przykład, że konwencja o broni biologicznej nie podejmuje kwestii ograniczenia wytwarzania i posiadania broni w postaci ospy i wąglika, a jedynie zabrania jej używania. Jak efektywne byłoby takie rozwiązanie?

(Nie musisz zgadywać: wystarczy, że spojrzysz na prawo dotyczące broni palnej w USA, które zabrania jej użycia, ale nie sprzedaży i noszenia. Każdego tygodnia można zobaczyć efekt w wiadomościach). Wyobraźmy sobie próby chronienia słoni i nosorożców jedynie poprzez zakaz kupowania ich kości oraz rogów, bez zakazu zabijania, eksportu i sprzedaży. Wyobraźmy sobie próbę ukrócenia niewolnictwa bez likwidacji transatlantyckiego handlu ludźmi, a jedynie poprzez zniechęcanie jednych ludzi do kupowania innych ludzi, którzy już zostali przerzuceni do Ameryk. Gdy chce się zahamować szkodliwy biznes, należy skupić się na obu jego aspektach: na produkcji oraz na konsumpcji. Z tych dwóch produkcja jest ważniejsza.

Wydobywanie paliw kopalnych jest niezaprzeczalnym faktem. Stworzone przez rządy zasady mające zapobiegać ich wykorzystaniu są słabe, niespójne i dyskusyjne. Innymi słowy, jeśli węgiel, ropa i gaz zostaną wyprodukowane, zostaną też wykorzystane. Stała produkcja przezwycięży próby powstrzymania konsumpcji. Nawet jeśli wysiłki w kierunku ograniczeń osiągną chwilowy sukces, ostatecznie będą skazane na porażkę. Zmniejszony popyt przy nieograniczanej sprzedaży tylko obniży cenę, sprzyjając przemysłowi opartemu na spalaniu węgla.

Możesz przeglądać strony internetowe ONZ w poszukiwaniu opisu tego zjawiska, lecz to strata czasu. W tym tryskającym samozadowoleniem katalogu porozumień z Kioto, Dohy, Bali, Kopenhagi, Cancun, Durbanu, Limy i wszystkich przystankach po drodze, fraza „paliwa kopalne” nie pojawia się ani razu. Jak i słowa „węgiel” lub „ropa”. Ale „gaz”: och tak, mnóstwo wzmianek o gazie. Nie o gazie naturalnym, oczywiście, tylko o gazie cieplarnianym, jedynym temacie oficjalnie godnym zainteresowania.

Ze wszystkich dwudziestu przeprowadzonych międzynarodowych konferencji najbliższa uznania tego problemu była rezolucja przyjęta w Limie w grudniu 2014 roku. Zobowiązywała ona do „współpracy” w „stopniowym zmniejszaniu subsydiowania wydobycia kopalin oraz inwestowania w wysokowęglowe technologie”, jednak nie proponowała żadnego budżetu, ramy czasowej czy też instrumentu lub mechanizmu, które są niezbędne, by wprowadzić to w życie. Był to pewien postęp, jak sądzę, i być może po 23 latach powinniśmy być za to wdzięczni.

Kiedy wokół jakiejś sprawy zapada milczenie, nie jest to przypadek.

Milczenie pojawia się zawsze wtedy, gdy wpływowym grupom interesu grozi zdemaskowanie.

Chroni ono te grupy interesu przed demokratyczną kontrolą. Nie sugeruję, że negocjatorki i negocjatorzy postanowili nie rozmawiać o paliwach kopalnych lub też że podpisali wspólne porozumienie o marnowaniu swojego życia. Bynajmniej. Uczynili bardzo dużo, inwestując wysiłek w nadanie temu pozorów znaczenia i celowości. Wyciszanie jakiejś sprawy wymaga jedynie instynktu unikania konfliktu. Jest to odruch bezwarunkowy, podświadomy refleks; część pakietu umiejętności społecznych, które zapewniają nam przetrwanie. Lepiej nie wspominać o diable, bo można go przywołać.

Przerwanie tego milczenia wymaga świadomego i bolesnego wysiłku. Pamiętam do dziś, jak się czułem, kiedy po raz pierwszy podniosłem tę kwestię w mediach. Pracowałem z grupą młodych aktywistów w Walii przy kampanii przeciwko odkrywkowym kopalniom węgla. Gdy rozmawiałem o tym z nimi, wydawało się to tak oczywiste, tak uderzające, że nie mogłem zrozumieć, dlaczego wszyscy o tym nie mówią. Zanim napisałem tekst, krążyłem wokół tematu niczym pies obwąchujący podejrzaną padlinę. Dlaczego – zastanawiałem się – nikt tego nie tyka? Czy to jest trujące?

Nie można rozwiązać problemu, nie nazywając go. Brak oficjalnego uznania, że wydobywania paliw kopalnych przyczynia się do zmian klimatu – choć jest to całkowicie oczywiste – pozwala decydentom na prowadzenie dokładnie przeciwnej polityki. Podczas gdy niemal wszystkie rządy twierdzą, że wspierają cel, którym jest niedopuszczenie do globalnego ocieplenia o 2°C, jednocześnie starają się „zmaksymalizować wykorzystanie swoich zasobów paliw kopalnych w gospodarce”. (Po czym trzymają kciuki, okrążając biuro trzy razy w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, oraz modlą się, żeby nikt ich nie spalił). Ale niewiele rządów posunęło się tak daleko jak Wielka Brytania.

W ustawie o infrastrukturze, która otrzymała oficjalną królewską aprobatę w lutym 2014 r., maksymalizacja gospodarczego wykorzystania ropy naftowej z kontynentalnego szelfu Wielkiej Brytanii stała się ustawowym obowiązkiem. Przyszłe rządy będą teraz prawnie zobowiązane do wyciśnięcia ostatniej kropli z morskiego dna

Pomysłu dostarczyło rządowe badanie przeprowadzone przez sir Iana Wooda, miliardera i dziedzica firmy The Wood Group, która świadczy usługi dla przemysłu naftowego i gazowego. Chociaż sir Ian twierdzi, że jego rekomendacje „otrzymały ogromne poparcie branży”, jego zespół nie przeprowadził konsultacji z nikim spoza rządu i biznesu naftowego. Nie znalazłem śladu opinii organizacji zajmujących się ochroną środowiska czy naukowców.

Przedstawiony przez Wooda audyt domaga się od rządu zwiększenia zarówno poszukiwań nowych rezerw, jak i eksploatacji już istniejących. Takie działanie, naciska Wood, „pomoże nam zbliżyć się do nagrody w postaci 24 miliardów baryłek, które jeszcze są do wydobycia”. Rząd obiecał wdrożyć jego rekomendacje w całości i bezzwłocznie. W zasadzie nawet je przebił. Jest gotów bezwzględnie angażować się w promowanie wiedzy o zmianach klimatu, ale nie w ich ograniczanie.

Podczas grudniowych rozmów klimatycznych w Limie brytyjski sekretarz ds. energetyki Ed Davey zrobił coś niezbyt rozsądnego. Przerwał milczenie. Ostrzegł, że jeśli polityka zapobiegania zmianom klimatu oznacza, że rezerwy paliw kopalnych nie będą eksploatowane, może się okazać, że fundusze emerytalne inwestują w „przyszłe aktywa wysokiego ryzyka”. Podzielając opinie Banku Anglii oraz analityków finansowych, takich jak Carbon Tracker Initiative, Davey zasugerował, że jeśli rządy potraktują poważnie zapobieganie kryzysowi klimatycznemu, to paliwa kopalne mogą stać się kapitałem straconym.

Wypowiedź ta sprowokowała pełną furii reakcję branży. Redaktor naczelny „Oil and Gas UK”, Malcolm Webb, pisemnie wyraził swoją konsternację, wytykając Daveyowi, że jego opinie pojawiły się „w czasie kiedy on sam, jego departament oraz skarb państwa wkładają ogromny wysiłek w to, by uczynić Morze Północne Wielkiej Brytanii bardziej – a nie mniej – atrakcyjnym dla inwestorów w ropę i gaz. Jestem zaintrygowany, próbując zrozumieć, jak można pogodzić dwa tak przeciwne stanowiska”. Webb nie był jedyny. Ed Davey szybko wyjaśnił, że jego komentarze nie powinny być traktowane poważnie, ponieważ „nie przedstawiłem żadnych sugestii dotyczących tego, co inwestorzy powinni zrobić”.

Tan sam problem ma Barack Obama. Podczas wywiadu telewizyjnego w 2014 r. przyznał, że „nie będziemy w stanie spalić tego wszystkiego”. Dlaczego więc – został spytany – jego rząd wciąż zachęca do coraz szerzej zakrojonych poszukiwań i wydobywania paliw kopalnych? Jego administracja rozpoczęła poszukiwania podmorskich złóż ropy od Florydy po Delaware – na wodach, które formalnie powinny być z tego wyłączone. Doprowadziło to do wzrostu liczby udzielonych licencji na wiercenia na wodach federalnych oraz – co już najbardziej bezsensowne – przyspieszyło proces, który już pod koniec kwietnia 2015 r. pozwolił koncernowi Shell na przeszukiwanie wyjątkowo wrażliwych arktycznych wód Morza Czukockiego.

Podobne sprzeczności nękają większość rządów, które mają ambicje w zakresie ochrony środowiska. Norwegia na przykład zamierza stać się neutralna pod względem emisji dwutlenku węgla do 2030 r. Być może ma nadzieję w całości eksportować wyprodukowane przez siebie ropę i gaz, wewnątrz kraju opierając się na energii z farm wiatrowych. Wniosek zgłoszony do norweskiego parlamentu, aby wstrzymać nowe wiercenia z powodu ich niezgodności z polityką w kwestii zmian klimatycznych, został odrzucony przewagą 95 głosów do 3.

Obama wyjaśnił: „Nie zawsze jestem liderem w kwestii zmian klimatu, ponieważ jeśli akurat martwisz się, czy masz pracę lub czy możesz zapłacić rachunki, to pierwszą rzeczą, o której chcesz usłyszeć, jest to, jak zająć się tymi najpilniejszymi problemami”.

Pieniądze to z pewnością kłopot, ale niekoniecznie z powodów sugerowanych przez Obamę. O wiele większym problemem jest finansowanie polityki przez wielkie koncerny naftowe i gazowe oraz olbrzymia siła ich lobbingu, którą sobie kupują.

W przeszłości firmy te finansowały wojny, aby chronić swoje interesy, nie oddadzą więc pozycji bez zaciętej walki. Ta walka byłaby testem tego, jak daleko może posunąć się państwo.

Zastanawiam się, czy nasze, przynajmniej z nazwy, demokracje, by to przetrwały. Koncerny paliwowe rozrosły się, korzystając z tego milczenia: ich władza urosła jako rezultat niezliczonych porażek przy próbach przeciwstawienia się im lub ich zdemaskowania. Nic dziwnego, że negocjatorzy na konferencjach ONZ, ze zrobionym manicure, tak dbający, aby nie zahaczyć o nic paznokciem, spędzili tyle czasu, omijając te kwestie.

Jestem przekonany, że istnieją sposoby rozwiązania tego problemu. Sposoby, które mogłyby zwerbować innych potężnych graczy do walki przeciwko korporacjom. Przykładowo globalna aukcja pozwoleń na zanieczyszczenia przemysłowe oznaczałaby dla rządów przymus kontroli kilku tysięcy rafinerii naftowych, płukalni węgla, gazociągów oraz fabryk cementu i nawozów – zamiast aktywności siedmiu miliardów ludzi. Taka aukcja stworzyłaby też fundusz ze sprzedaży pozwoleń, który prawdopodobnie zgromadziłby setki miliardów: te pieniądze można by przeznaczyć na rozwój energii odnawialnej czy służby zdrowia. Dzięki zmniejszeniu wahań w dostawie energii jej ceny stałyby się bardziej stabilne, co wiele innych branż przywitałoby z radością. Jednak co najistotniejsze, w przeciwieństwie do obecnej strategii negocjacyjnej rozwiązanie to mogłoby działać, tworząc realną możliwość uniknięcia kryzysu klimatycznego.

Pozostawieni sobie, negocjatorki i negocjatorzy będą te kwestie omijać, marnując nie tylko swoje życie, ale też życie nas wszystkich.

Wciąż powtarzają nam, że paryska konferencja w grudniu 2015 r. będzie tą przełomową (prawdopodobnie zamierzają przedstawić radykalnie nowy, dizajnerski leżak pokładowy).

Powinniśmy trzymać ich za słowo i domagać się, aby skonfrontowali się z prawdziwym problemem.

Przy udziale George’a Marshalla z organizacji Climate Outreach and Information Network naszkicowaliśmy propozycję akapitu, jaki powinno zawierać porozumienie w Paryżu. Jest on daleki od ideału i będę wdzięczny za wszelkie poprawki wniesione przez innych. Ale mam nadzieję, że jest to jakiś początek: „Obliczenia naukowe dotyczące ilości dwutlenku węgla w istniejących zasobach paliw kopalnych wskazują, że pełne wykorzystanie tych rezerw jest sprzeczne z uzgodnionym celem zatrzymania wzrostu globalnej temperatury o nie więcej niż 2°C. Nieograniczone wydobywanie tych rezerw podważa podjęte próby zmniejszania emisji gazów cieplarnianych. Rozpoczynamy więc negocjowanie globalnego limitu wydobycia już istniejących zasobów, jak również daty wprowadzenia moratorium na poszukiwanie i eksploatację nowych rezerw. Stosownie do ustalonej ilości węgla, która może być wydobyta bez wysokiego ryzyka przekroczenia 2°C globalnego ocieplenia, opracujemy coroczny harmonogram redukcji tworzących tenże limit. Opracujemy również mechanizmy alokacji produkcji w ramach tego limitu oraz egzekwowania zobowiązań i monitoringu”.

Jeśli coś tego rodzaju uda się uzyskać w Paryżu, nie będzie to kompletną stratą czasu, a delegatki i delegaci będą mogli pogratulować sobie prawdziwego osiągnięcia, zamiast kolejnej fikcji. Wtedy, przynajmniej raz, zasłużą sobie na swoje własne brawa.

***

Artykuł ukazał się w dzienniku „The Guardian” (10 marca 2015 r.) oraz na stronie Monbiot.com. Tłum. Marianna Kasperska-Zegar

Podobne wpisy

Więcej w Artykuly