Dramatyczna sytuacja polskiego górnictwa węgla kamiennego nie wynika tylko i wyłącznie z wyczerpania złóż i trudnych warunków geologicznych. W końcu spółki takie jak Bogdanka lub Silesia potrafią być rentowne nawet przy niskich cenach węgla. Co więcej, podczas gdy górnicy z Kompanii Węglowej, Katowickiego Holdingu Węglowego i Jastrzębskiej Spółki Węglowej regularnie strajkują, palą opony i rzucają mutrami, pracownicy Bogdanki i Silesii niezmordowanie fedrują. Polska wciąż jest i jeszcze jakiś czas będzie uzależniona od węgla. I dla naszej gospodarki będzie dobrze, żeby był to nasz własny węgiel, nie z importu, a do tego, żeby był wydobywany w kopalniach, do których reszta społeczeństwa nie musi dokładać miliardów. Takich, jak Bogdanka i Silesia. W czym jest różnica?
Punkt wyjścia był taki sam. Położona w Czechowicach-Dziedzicach niedaleko Bielska-Białej kopalnia Silesia dekadę temu była typową podupadającą śląską kopalnią, nawet w gorszej kondycji, niż inne. Do tego stopnia, że połączenie Silesii z kopalnią Brzeszcze (która w 2014 r. na każdej wydobytej tonie węgla miała stratę ponad 250 zł!) było uważane za ratunek dla Silesii. Kiedy załodze w oczy zajrzało zamknięcie kopalni i zwolnienia, górnicy zmobilizowali się i poszukali inwestora. Kopalnię kupili Czesi, ale ustaliwszy uprzednio daleko idące zmiany w funkcjonowaniu zakładu. Dziś w Silesii fedrunek idzie 7 dni w tygodniu, 24 godziny na dobę, co zapewnia efektywne wykorzystanie sprzętu. Nie ma mowy o czternastkach i innych licznych bonusach (zostały tylko „barbórka” i posiłki regeneracyjne). Administracja została ograniczona ze 130 do 75 osób. Racjonalizacji uległa też organizacja pracy. W przetargach nie kupuje się od „krewnych i znajomych królika” ani tego co najtańsze i za chwilę się zepsuje. Związku zawodowe działają, ale nie blokują, lecz konstruktywnie negocjują, mając na uwadze zapewnienie dobrej sytuacji ekonomicznej zakładu. Zarobione pieniądze nie są przejadane, lecz inwestowane.
Tymczasem KW, KHW czy JSW to spółki państwowe, przez lata kiepsko zarządzane, z menedżerami z politycznego nadania, dyspozycyjnymi względem polityków, z nietykalnymi związkowcami i roszczeniowo nastawioną załogą. Panujące w tych spółkach układy prostą drogą pochodzą jeszcze z epoki komunizmu. Kopalnie są traktowane jak dojne krowy, a może raczej jak postaw czerwonego sukna, za które ciągną zarządy, politycy, związkowcy i górnicy.
Prezesi i management wypłacają sobie sowite pensje, sygnują milionowe faktury na „doradztwo” i „sport”, a organizowane przetargi dziwnym trafem wygrywają wciąż te same, oferujące zawyżone ceny, firmy krewnych i znajomych królika. Na życzenie właściciela (czyli Skarbu Państwa) zarządy podejmują bezsensowne ekonomicznie decyzje, drenujące budżety spółki. Ot, na przykład, w miarę dochodowa (do czasu) JSW na zakup kopalni Knurów-Szczygłowice od trupa Kompanii Węglowej wyłożyła 1,5 mld zł (!!!???), by ta jeszcze przez chwilę nie upadła (pieniądze przejadła w niespełna pół roku). Jeśli są nadwyżki (parę lat temu zdarzało się), to Skarb Państwa szybko je zagospodarowywał, czy to bezpośrednio, czy pośredniej (jak np. zakup przez JSW od Skarbu Państwa wałbrzyskiej koksowni Victoria za ponad 400 mln zł). O obsadzaniu przez rządzącym znajomymi miejsc w zarządach i radach nadzorczych spółek górniczych nawet nie warto wspominać.
Sukno jest ciągnięte nie tylko „od góry”, ale i „od dołu”. O bizantyjskich przywilejach górniczych w spółkach Skarbu Państwa, płaconych na rachunek reszty podatników, już wspomnieliśmy. Tu może podsumujmy: przeciętny górnik w porównaniu z przeciętnym Polakiem zarabia 90 proc. więcej, ma o 89 proc., wyższą emeryturę, przechodzi na emeryturę o 11,2 roku wcześniej i ma około 15 dodatków do pensji więcej. Dodatkowo co roku budżet dokłada do każdego górnika 65 609 PLN.
Powszechne jest naginanie przywilejów górniczych, często przez lipne naciąganie „szkodliwych warunków pracy” i fikcyjne zjazdy pod ziemię. Zacytujmy na wyrywki wypowiedź górnika z 30-letnim stażem:
W trudnych i szkodliwych warunkach pracuje najwyżej 20 proc. załogi kopalni. Jeśli zatrudnia ona 3 tys. osób, to najwyżej 600 z nich zasługuje na przywileje. To ludzie pracujący bezpośrednio przy produkcji, na przodkach i ścianach. I jeszcze bym dyskutował z tym, że wszyscy oni pracują wyjątkowo ciężko. (…) Praca pod ziemią wydawców materiałów wybuchowych, elektryków w rozdzielniach, ślusarzy przy pompach głównych, dysponentów kołowego transportu podziemnego, wydawców narzędzi w komorach czy sygnalistów jest pracą, którą mogłyby wykonywać kobiety drobnej budowy – bo ani szkodliwa, ani ciężka. (…) Przywileje powinny być dla tej części załogi, która pracuje na przodkach i na ścianach. Reszta podpina się pod ich ciężką pracę. A tych pozostałych jest dużo za dużo. (…)
Fałszerstwo goni fałszerstwo (…) Pozwolę sobie wymienić stanowiska, na których najczęściej do nich dochodzi. Dział normowania, który ustala normy produkcji, teoretycznie robi to pod ziemią, ale w praktyce zazwyczaj w biurze. Kolejni to pracownicy działu płac, którzy siedzą w biurze i dołu nie widzą jak rok długi, a potem według dokumentów okazuje się, że niemal codziennie byli pod ziemią. Ale nikt nic nie piśnie. Bo to oni zarządzają finansami pracowników, nawet tych, którzy liczą dniówki, i podają dane do ZUS. Następne w kolejce to działy przygotowania produkcji i mierniczo-geologiczny. Są wśród nich tacy, co jeżdżą pod ziemię często, ale są i tacy, co prawie w ogóle. (…)
Przepisy mówią, że na powierzchni w stacji ratowniczej musi być mechanik stacji ratowniczej. Jeśli spojrzymy na statystykę zjazdów, to się okaże, że na powierzchni nie było ani jednego mechanika, bo wszyscy mają odbity w tym czasie zjazd na dół – przecież żaden z nich nie może stracić na pensji, dodatkach za pracę w warunkach szkodliwych ani na przeliczniku do emerytury, a w rzeczywistości ma pracę miłą, czystą i przyjemną. Mechanik, tak jak wszyscy ratownicy, ma przelicznik 1,8, czyli przy wyliczaniu emerytury rok jego pracy na powierzchni w stacji liczy się jak rok i osiem miesięcy. Dalej – dział kontrolingu, czyli monitorowania kosztów produkcji. Przynajmniej w niektórych kopalniach to pracownicy na etatach dołowych. Oni, jeżeli zjeżdżają na dół, to tylko w sobotę i w niedzielę, by sobie dorobić do pensji. W dni nieprodukcyjne istnieje obowiązek kontroli wyrobisk, zwykle trwa to ok. czterech godzin, a szychta zaliczona jest cała. Etaty dołowe mają też maszyniści wyciągowi – stale na powierzchni, sygnaliści szybowi, wielu z nich stale na powierzchni, inspektorzy techniczni – podobnie. Lista jest bardzo długa. (…) Jeżeli kierownictwo kopalni, administracja, kadra kierownicza albo zwykli pracownicy nie jeżdżą na dół, a mają dniówki dołowe – to jest to chory i kosztowny układ. Dotyczy to mnóstwa ludzi.
Istniejący system demoralizuje pracowników, prowadząc do nieefektywności, przerostu kosztów, a nawet do zagrożenia życia. Zmiany, racjonalizacja i kontrola wydatków są jednak niemile widziane, bo są zagrożeniem dla status quo.
Jednym z zarzewi konfliktu jest kwestia wolnych sobót. Górnicy mają w umowach pięciodniowy tydzień pracy. Jednak z punktu widzenia efektywności wydobycia w kopalni znacznie lepszy jest system, w którym kopalnia fedruje także w soboty (choć każdy z górników pracuje pięć dni w tygodniu). Górnicy jednak nie godzą się na możliwość pracy w soboty. Nie, nie dlatego, że tak bardzo chcą odpocząć w towarzystwie swoich rodzin. Otóż Ci sami górnicy, którzy w dni robocze pracują w kopalni, robią to również w soboty, ale wykonując pracę na rzecz firm zewnętrznych, będących podwykonawcami kopalni. Te firmy zewnętrzne są często powiązane ze związkami zawodowymi, które straciłyby swoje źródła dochodu, gdyby kopalnie w sobotę pracowały swoimi ludźmi. Nic dziwnego, że związkowcy tak ostro protestują przeciw sześciodniowemu tygodniowi pracy.
A ich pozycja jest bardzo silna. W JSW jest ich ponad 50, a w KW 160 (!) Nie ma się więc co dziwić, że walczą teraz o swoje interesy. A walczą twardo. Da się palec, a odrąbią rękę. Tuż przy uchu. Podczas konfliktu z zarządem JSW, Roman Brudziński, wiceprzewodniczący NSZZ Solidarność w JSW, z całym przekonaniem wyraził opinię, że żądają teraz gwarancji pracy dla swoich dzieci i wnuków, bo JSW ma tak duże złoża węgla.
Praktyka wykazuje, że w zarządach spółek górniczych będących własnością Skarbu Państwa zasiadają ci, których pozwolą wybrać związkowcy. Żaden dbający o ciepłą, dobrze płatną posadę prezes czy dyrektor nie będzie więc naruszał ich interesów. System premiuje raczej tych zarządzających, którzy przymykają oko na patologie. Dla poprawienia swojego samopoczucia zawsze mogą stworzyć w kopalni swoją własną małą „kopalnię złota”. Jeśli nie naruszają przy tym interesów związkowców, mogą liczyć na wzajemność.
Funkcjonujące od czasów komunistycznych układy, które zaznajomieni z branżą powszechnie określają jako mafijne, trzymają się mocno. I tak to się kręci.
Co gorsze, protesty górników stanowią zarzewie destabilizacji sytuacji społecznej. Ustępowanie rządu w obliczu ewidentnie nadmiernie roszczeniowej postawy stanowi sygnał dla innych grup zawodowych: lekarzy, kolejarzy, energetyków, rolników i in., że postawa twardego i agresywnego domagania się dla siebie jak największego kawałka sukna Rzeczypospolitej jest skuteczna. Po raz kolejny można dojść do wniosku, że ten nasz węglowy czarny skarb jest naszym przekleństwem.
Jednak dla mieszkańców wielu śląskich miejscowości miejsca pracy w górnictwie są podstawą ich egzystencji. Co więcej, miejsca pracy w górnictwie są jednymi z niewielu dobrze płatnych miejsc pracy dostępnych dla osób słabiej wykształconych, którym trzeba dać perspektywę godnego życia. No i musimy przyznać, że jesteśmy obecnie od węgla uzależnieni i jeszcze czas jakiś będziemy „Węglandią” – nawet przy zdecydowanej i szybkiej transformacji systemu energetycznego i ciepłownictwa, odchodzenie od węgla będzie trwało 20-30 lat. Nie znaczy to jednak, że tak ma być po wieki wieków, amen.
Co więc zrobić, aby górnictwo nie było kotwicą u szyi polskiej gospodarki?
Przykłady PKO BP, Orlenu, Poczty Polskiej, PZU i innych firm będących własnością Skarbu Państwa pokazują, że nawet wielkie i bezwładne instytucje są reformowalne i możliwe jest ich całkiem efektywne funkcjonowanie na rynku. Mam jednak poważne wątpliwości, czy to, co dzieje się w kopalniach, jest reformowalne. Państwowa własność w górnictwie jest też hamulcem transformacji energetycznej, bo Państwo, jako właściciel, działa (zarówno w kraju, jak i na arenie międzynarodowej) na rzecz tego sektora – co konserwuje nas jako „Węglandię”.
Najlepiej więc wziąć przykład z Bogdanki i Silesii. Sprywatyzować, być może przez pozwolenie na kontrolowane bankructwo spółek, pozwalające na automatyczne wygaśnięcie dotychczasowych układów. Część kopalń jest trwale nierentowna i trzeba je będzie zamknąć. Kopalnie, które mogą wydobywać węgiel opłacalnie (czyli bez astronomicznego wsparcia podatników), niech go wydobywają, na ile im go wystarczy (20 lat? 30 lat?). Górnicy przechodzą na emeryturę po 25 latach pracy pod ziemią – nie zwalniajmy ich więc masowo na siłę, niech większość z nich niech pracuje aż do zasłużonej emerytury. Ale nie zatrudniajmy już nowych. Taka sytuacja może nie spodobać się uczniom szkół górniczych, którzy z dezaprobatą wypowiadają się, że przez taką politykę nie mieliby zagwarantowanej pracy po studiach. To przykre, ale… studenci ilu kierunków mają zagwarantowaną pracę po studiach? Nie mają jej zagwarantowanej studenci administracji, marketingu, prawa, zarządzania, stosunków międzynarodowych, filologii, akademii sztuk pięknych, farmacji,… W zasadzie nie ma sensu wymieniać, bo dotyczy to młodych ludzi uczących się na prawie wszystkich kierunkach.
Mniej kopalń i zbliżona liczba górników dobrze się komponują z efektywniejszym dłuższym tygodniem pracy (dla kopalni, nie górników). W miarę wyczerpywania się opłacalnych w eksploatacji złóż węgla ( i odchodzenia górników na emerytury) do mniej więcej 2040 roku łagodnie wygasimy wydobycie. Takie podejście mogłoby spotkać się nawet z akceptacją (często zresztą leciwych) działaczy związkowych (zresztą, nie będą mieli motywacji, by tak kurczowo trzymać się swoich stanowisk, bo w sprywatyzowanych i odmafijnionych kopalniach konfitury będą już nie te). Pensje górników i ewentualne premie powinny być rzecz jasna (podobnie jak w Bogdance i Silesii) urealnione i powiązane z wynikami ekonomicznymi, a bonusy wliczone do pensji. Zaoszczędzone środki pozwolą na inwestycje w nowoczesny sprzęt.
Jeśli okaże się, że zwolnienia są konieczne, nie musi to oznaczać kolejnego konfliktu na Śląsku, gdyż rząd może uruchomić program dobrowolnych odejść na wzór górniczego pakietu socjalnego, dzięki któremu w latach 1998-2002 zatrudnienie w górnictwie spadło o 102,6 tys. osób, a 23 kopalnie zostały zlikwidowane. Dziś taki program mógłby być tańszy i łatwiejszy w przeprowadzeniu, gdyż skala zatrudnienia i produkcji branży węglowej są znacznie mniejsze.
Czy rząd będzie miał dość zdecydowania, by przeprowadzić te działania, czy też będzie upychał problem pod dywan, mając nadzieję, że jakoś to będzie? Obawiam się, że będzie się starał robić to drugie. Ale będzie to coraz trudniejsze, aż wreszcie przestanie być możliwe.
Problem prawdopodobnie „wyjdzie spod dywanu” z jednego z dwóch kierunków: politycznej niewykonalności zasypywania problemu coraz większą ilością pieniędzy w wyniku narastania wściekłości podatników albo interwencji Unii Europejskiej. Pomoc publiczna dla kopalń jest bowiem w Unii Europejskiej dozwolona jedynie na zamykanie kopalń, jedynie do 2018 roku i jedynie w ograniczonej wysokości (w skali Polski roczny limit pomocy publicznej na ten cel to 400 mln zł, podczas gdy samo wsparcie obiecane przez rząd Kompanii Węglowej na początku 2015 roku przekracza 2 mld zł). Wymaga też uprzedniej zgody komisarza ds. konkurencji – na którą nie ma co liczyć, szczególnie biorąc pod uwagę, że stanowisko to piastuje Dunka, która w 2009 r. mówiła w duńskim parlamencie: „Mam marzenie o Danii, która jest wolna od węgla, ropy i gazu. O Danii, która przyczyniła się do rozwiązania globalnego kryzysu klimatycznego”. Co więcej, zgodnie z zatwierdzonym przez Komisję Europejską w 2011 roku programem wsparcia na likwidację kopalń, Polska zobowiązała się, że „zamykanie kopalń postawionych w stan likwidacji po dniu 31 grudnia 2006 r. nie będzie już finansowane ze środków publicznych. (…) zamknięcie będzie finansowane wyłącznie ze zgromadzonych przez spółkę środków własnych, w tym z funduszu likwidacji zakładu górniczego”.
Innymi słowy, rząd w 2011 r. obiecał Brukseli, jak również obywatelom, że nie będzie już dokładał do zamykanych kopalń. Teraz tę obietnicę łamie, bo oczywiście spółki górnicze nie zdołały zaoszczędzić sensownych pieniędzy, które mogłyby im posłużyć jako fundusz likwidacji zakładu górniczego.
Bardzo możliwe, że koniec końców rząd umyje ręce, mówiąc górnikom: „my chcieliśmy dobrze, ale zła Unia Europejska nie pozwoliła nam dalej finansować górnictwa”. Dopiero wtedy będziemy mogli przejść do realizacji konstruktywnego planu reformy górnictwa.
Krótko mówiąc, polski węgiel był ważnym źródłem energii i dawał miejsca pracy od XIX wieku aż do czasów obecnych, ale stopniowo należy tworzyć miejsca pracy gdzie indziej. Rząd zadaje złe pytanie „Jak utrzymać miejsca pracy w nierentownych kopalniach?”. Tymczasem właściwe pytanie powinno brzmieć „Jak zapewnić przyszłościowe miejsca pracy na Śląsku?”. Zamiast co roku bezpowrotnie topić miliardy złotych w utrzymaniu gałęzi przemysłu z minionej epoki, ciągnącej w dół naszą gospodarkę i sytuację społeczno-polityczną, znacznie mądrzej będzie skierować te pieniądze na tworzenie innowacyjnych, czystych i bezpiecznych miejsc pracy. Wielu pracowników kopalń ma wysokie kompetencje techniczne, które można i należy wykorzystać w tworzonych na Śląsku firmach. Jeśli gdzieś jest przyszłość naszej gospodarki, to na pewno nie w kopaniu coraz większych dziur w ziemi ani coraz głębszych szybów kopalń.