Artykuly

Jak wpaść w pułapkę

Spadająca globalna odporność systemu na wstrząsy, wzrastająca złożoność, współzależność, sprzężenia oraz prędkość procesów, od których zależymy, przynosi niepewność i zniechęcający do działania zestaw wyzwań. Kopiemy więc głębiej, bo nie możemy się już wykopać. Podążamy za wzrostem, kupujemy czas, jednak każdy następny krok, który stawiamy czyni naszą podróż coraz bardziej niepewną. Jesteśmy zatem w sytuacji, kiedy pytanie o wzrost, to czy jest dobry, czy zły staje się coraz mniej zasadne – realnego wzrostu już nie będzie i nie ma nic, co bylibyśmy w stanie z tym zrobić.

AA (Aleksander Ač): Jak zacząłeś interesować się zagadnieniem złożonych systemów adaptacyjnych? I dlaczego?

DK (Dawid Korowicz): Zawsze ciekawiły mnie rzeczy i zjawiska, które są współzależne i między którymi występują dynamiczne relacje. Myślę, że w mojej podróży intelektualnej pomogły mi między innymi post-strukturalny sposób patrzenia na świat oraz buddyjska metafizyka. Te dwie szkoły myślenia spowodowały, że uwarunkowania, dynamiczna współzależność zjawisk we wszechświecie, życie, słowa i znaczenia stały się składowymi jednej spójnej rzeczywistości. Ukończyłem fizykę i mimo że nigdy na studiach nie zetknąłem się z dziedziną systemów złożonych, moja praca dyplomowa miała sporo wspólnego z tym zagadnieniem. Zająłem się źródłami pochodzenia entropii i czasu we wszechświecie, co w istocie było przyczyną powstania złożoności.

Jednak zasadniczy zwrot w moim myśleniu przypieczętowało zupełnie nieoczekiwane zdarzenie. Przebywałem wtedy w Azji centralnej, w małej wiosce w Kirgistanie, do której zaprosił mnie mój przyjaciel etnobiolog. Przedmiotem jego badań były przydomowe sady i rosnące w nich jabłka. Ta część świata jest wyjątkowym miejscem, ze względu na bogatą bioróżnorodność tych owoców. W jednej wiosce występuje do 49 różnych odmian. Sady dostarczają tym społecznościom pożywienia oraz ponad jednej trzeciej rocznych dochodów w gotówce, skromne kilkaset dolarów na osobę.

Wspomniany znajomy brał udział w projekcie, którego celem było zwiększenie wydajności drzew owocowych i tym samym podniesienie dochodów lokalnej społeczności ze sprzedaży jabłek. Życie ludzi w tym miejscu nie jest łatwe, więc wyższe dochody mogłyby zapewnić im oszczędności, zabezpieczając na czas sytuacji kryzysowych. Większy dochód umożliwiłby również inwestycje w podstawowe domowe rozwiązania sanitarne. W dłuższej perspektywie sukces programu włączyłby te społeczności w główny nurt globalnych zmian. Wzrosłaby ich zamożność, zyskaliby więcej możliwości osobistych, a także prawa społeczne i polityczne. Realizacja takiego scenariusza była również na rękę wysłannikom zachodnich instytucji, które czyniły starania, by zainicjować i wdrożyć projekt. Jego powodzenie potwierdziłoby, że rozwój na sposób krajów wysoko rozwiniętych to jedyna słuszna droga.

Zmiana miała polegać na upowszechnieniu trzech słodkich, odpornych na choroby i szkodniki odmian. Cena tych “udoskonalonych” jabłek miała być wyższa od tej za nieciekawie wyglądające, gorzkawe i zbyt nieodporne na pestycydy kuzynostwo. Uprawa miała nieść ze sobą użycie chemicznych środków ochrony roślin, nawozów i lepszych odmian nasion. W rezultacie zbiory miały być większe. Rosnąć też miał poziom dochodów właścicieli sadów. Ten jakościowy skok zapewnić miały mikro-pożyczki.

Był to czas, kiedy możesz przyjrzeć się oczywistej dla Ciebie sytuacji z całkowicie z innej perspektywy. Znałem już wtedy zagadnienia zmiany klimatu czy peak oil i zacząłem zastanawiać się, jaki mają one związek z realizowanym projektem.

Pomyślałem, że sady uprawiane w nowy sposób niewątpliwie miałyby większą produktywność. Oczywiście sadownicy wciąż korzystaliby z kredytu. W rezultacie ludzkie potrzeby zostałyby zaspokojone, a wcześniejsze zachcianki przemieniły w potrzeby. Pojawiłyby się też nowe i bardziej złożone formy wzajemnej zależności. Wzrost przychodów ułatwiłby dalsze pożyczanie. Rosłyby też oczekiwania i koszt integracji potrzeb. Oczywiście ludzie Ci, według naszych standardów, byliby nadal biedni i przez to bardziej podatni na rosnący koszt podstawowych wkładów materialnych.

Jeśli ceny paliw kopalnych znacząco wzrosłyby, to uderzyłoby to w lokalną gospodarkę. Uprawiający sady ludzie zostaliby zmuszeni do ograniczenia wkładanych zasobów, co w efekcie wywołałoby spadek produkcji jabłek. Zmieniłaby się też relacja dług-dochód, na niekorzyść tego drugiego. Zakładając, że na proces ten nałożyłyby się zmiany klimatyczne i obniżyły produktywność nowych jabłoni, to ludzie Ci straciliby wszystko. Nic by im nie zostało, bo przecież pozbyliby się niskoefektywnych, ale odpornych przez swą bioróżnorodność drzew i ich nasion oraz metod uprawy.

Jeśli wzrost miałby charakter trwałego trendu, to jego odwrót gwałtowne ujawniłby dysfunkcje systemu i przyczynił do pogorszenia warunków życia tych ludzi. Byłyby one gorsze niż w chwili startu projektu. Wejście na taką ścieżkę rozwoju powoduje, że z czasem coraz trudniej jest ją opuścić. Ta sytuacja uzmysłowiła mi też, jak można wejść w pułapkę. Wiedziałem, że narracja ta dotyczyła względnie mało rozwiniętej zbiorowości, jednak dała mi pretekst do myślenia, w jakiej sytuacji znajdują się wysoko cywilizowane społeczeństwa. Faktem jest, że wzrastające powiązania i integrująca się globalna gospodarka miały przemożny wpływ na zamożność ludzi i redukcję wcześniejszych ryzyk, ale po tym doświadczeniu przyszło mi do głowy, że tracimy równowagę w radzeniu sobie z nimi. Wróciłem więc do Irlandii i zaalarmowany tymi wnioskami postanowiłem pogłębić swoje obserwacje. Tym razem przedmiot dociekań miał być bardziej złożony.

Tak się złożyło, że po powrocie zostałem przedstawiony Richardowi Douthwaite i poznałem organizację Feasta. Przełomowy był fakt, że obszarem jego największych zainteresowań były pieniądze i kredyt – to, jak powstają i jak kształtują nasz świat. Od tego czasu intensywnie pogłębiam wiedzę o globalnej gospodarce i staram się ją zrozumieć, jednak nie w sposób typowy dla przedstawicieli nauk ekonomicznych. Raczej jako przyrodnik, ale ze świadomością, że moje analizy i interpretacje nie są wolne od osobistych przekonań. Sama dziedzina systemów złożonych już wtedy operowała własnymi pojęciami i narzędziami analizy. Byłem przekonany, że z powodzeniem mogę je stosować w badaniu złożoności gospodarki globalnej. Stało się dla mnie jasne, że jeśli chcę zrozumieć ewolucję i równowagę, a zwłaszcza upadek złożonych społeczeństw, to stosowanie standardowych narzędzi ekonomii jest kiepską alternatywą. Dają bardzo ograniczone możliwości interpretacji i są strukturalnie ubogie, zwłaszcza wobec procesów transformacji takich jak wzrost złożoności i transpozycje krytyczne.

Szczęśliwie projekt, o którym mówiłem wcześniej, nigdy nie został wdrożony.

AA: Mainstreamowe media i politycy głównego nurtu mówią przede wszystkim o próbach restartu wzrostu gospodarczego. Myślisz, że to dobry pomysł?

DK: To jest dobry pomysł, w pewnym sensie. Wzrost to wszystko, co mamy – nasze wyobrażenie o rozwoju, metodologie, instytucje i ich struktury, to wszystko, co nasze społeczeństwa biorą za pewnik. Wzrost gospodarczy nie jest tylko wskaźnikiem. Reprezentuje on całą systemową złożoność, w której funkcjonujemy, często ją przy tym maskując. Jeśli wzrost zatrzymuje się, to ma to przemożny wpływ na społeczeństwo, gospodarkę i politykę. Jeśli chcemy tkwić w tym, co uznajemy za pewnik, to oczywiście, powinniśmy zrobić restart wzrostu.

Problem tkwi jednak w tym, że ów wzrost nie jest naszym wyborem. Co więcej, przypuszczam, że właśnie teraz docieramy do jego granic (najpóźniej w ciągu najbliższych lat). Nasz globalny system finansowy, czyli wiara animowana zaufaniem i oczekiwaniami, staje się jednak coraz bardziej niestabilny, głównie ze względu na zwiększającą się dysproporcję między tym, co obiecuje, a co może dać. Ropa naftowa i powiązane z nią pożywienie, które podtrzymują socjoekonomiczny porządek właśnie dochodzą do swoich granic wzrostu. Zaczynamy również obserwować wpływ zmiany klimatu i kryzysy wodne. Jakby było tego mało, nasza zależność od zglobalizowanej gospodarki, jej struktury i dynamiki, czyni nas dotkliwie podatnymi na te wszystkie ujawniające się ograniczenia.

Z dużym prawdopodobieństwem wkraczamy w nierówną, acz postępującą spiralę deflacji. To początek cyklu upadku zaufania. Brak kredytu i idącego za nim pieniądza wywołają wzrost bezrobocia, malejące stawki za pracę i niższe przychody państw, narastanie złego długu, upadki banków i rzeczywisty wzrost kosztu obsługi długu. Towarzyszyć temu będą wstrząsy finansowe i monetarne, niszczące dla systemu jako całości. Globalna bańka kredytowa umiejętnie maskuje peak oil, jednak spirala deflacji z pewnością ujawni ten problem. Nie naocznie (ceny energii mogą spaść, jakkolwiek będzie ona relatywnie droższa), ponieważ regres i oczekiwana finansowa zapaść skurczą gospodarkę do jej możliwości energetycznych i surowcowych. Jak to się wydarzy, nie będzie już powrotu na ścieżkę wzrostu, ponieważ zostaniemy zmuszeni działać lokalnie. Będzie to wiązać się z ogromnymi wyzwaniami.

Wskazanie naszych problemów, które mają swoje źródło w systemie monetarnym opartym na długu, w używaniu paliw kopalnych, albo nieredundantnym działaniu naszej infrastruktury, zwłaszcza jej najważniejszych usług, nie jest trudną rzeczą. Bez trudu znajdziemy żarliwych zwolenników luzowania ilościowego, które łagodzi dług i zasila system finansowy albo praktyk neoliberałów. Jeśli uznamy te i inne pomysły za rozwiązania, to musimy domniemywać, że niosą one kolejne ryzyka i niepewność. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie powinny one być brane pod uwagę w dynamicznym zarządzaniu ryzykiem, albo, że rezultat, jaki one przyniosą, będzie odmienny od zakładanego. Chodzi mi o te sytuacje, w których działania zapobiegające kryzysowi powodują, że ujawni się on po prostu w innym miejscu i czasie.

Podejmowanie decyzji w dziedzinie zarządzania ryzykiem wymaga zrozumienia, albo wczucia się w bieżącą współzależność – co można stracić i jak szybki przebieg będą mieć wydarzenia, zwłaszcza, kiedy idą nie tak, jak tego oczekujemy.

Niewielu przedstawicieli służby publicznej działa w ten sposób. Może to nieco rozjaśni obraz: jeśli planujesz poddać system monetarny chirurgicznemu zabiegowi, to musisz wiedzieć, lub przyjemniej planować, jak radzić sobie z zachowaniem bezpieczeństwa żywnościowego. To niemała dolegliwość dla osób zmagających się z systemowymi, wielkoskalowymi ryzykami – cokolwiek zostanie zrobione i tak przyniesie więcej następnych problemów. Nie ma szans na ich redukcję, więc nie można dziwić się, że decydenci monetarni są konserwatywni. Występuje duża różnica między stosowaniem rzeczywistych rozwiązań, a działaniami zastępczymi. Zarządzanie ryzykiem w wielkiej skali jest teraz niebezpiecznym i niepewnym procesem. Błędy, które w nim wystąpią, mogą być przyczyną katastrofy. Ale nawet, gdy uda się rozwiązać nasze problemy finansowe i monetarne, to i tak wdepniemy w następne, wynikłe z niedoborów ropy i kryzysów żywnościowych, mocno destabilizujących system.

Nasze kłopoty i niemoc w zaprowadzeniu zmiany to: ograniczenie czasu, zasobów i fakt, że zależymy od sieci powiązań, które nie mają swojego centrum kontroli, oraz kwestia, jak zmienić system, bez ryzyka, że nie zniszczymy jego podstawowych funkcji. Spadająca globalna odporność systemu na wstrząsy, wzrastająca złożoność, współzależność, sprzężenia oraz prędkość procesów, od których zależymy, przynosi niepewność i zniechęcający do działania zestaw wyzwań. Kopiemy więc głębiej, bo nie możemy się już wykopać. Podążamy za wzrostem, kupujemy czas, jednak każdy następny krok, który stawiamy czyni naszą podróż coraz bardziej niepewną.

Jesteśmy zatem w sytuacji, kiedy pytanie o wzrost, to czy jest dobry, czy zły staje się coraz mniej zasadne – realnego wzrostu już nie będzie i nie ma nic, co bylibyśmy w stanie z tym zrobić.

AA: Nie wierzysz, że może być gospodarka nie działająca w oparciu o paradygmat ciągłego wzrostu?

Uruchamiając taką gospodarkę okaże się, że nie jesteśmy w stanie jej podtrzymać ze względu na „przestrzelenie” środowiskowe. Potwierdza to wiele wskaźników. Jeśli jednak mielibyśmy do czynienia z czymś takim, to zużywanie zasobów musiałoby być poziomie niższym od obecnego. Dużo niższym. Tylko jak doprowadzić do takiej sytuacji?

Kontrolowana, sprawnie zarządzana zmiana w opozycji do paradygmatu wzrostu jest iluzją, czymś z pogranicza ekstremum. Wskażę zatem jedną rzecz, na którą ludzie reagują dość osobliwie. Wszystkim wydaje się, że globalna gospodarka jest dziełem człowieka, została przez niego zaprojektowana, więc ten ją rozumie i kontroluje. Nie istnieją zatem ograniczenia dla wyobrażonej zmiany. Otóż nie. Zastosowanie takiego paradygmatu jest możliwe wyłącznie w małych strukturach, lokalnych, niezespolonych z globalną gospodarką niszach. Nie może być jednak użyty w systemie, który jest wpadkową współdziałania niezliczonych mniejszych systemów i na licznych ich poziomach. Te analogie przypominają argumenty Williama Paley w jego pracy Natural Theology, w której pisze on, że żywe organizmy są dowodem istnienia boskiego projektanta / twórcy, tak jak wynalezienie zegarka prowadzi do konstatacji, że jest ktoś taki, jak inteligentny twórca zegarka. Pół wieku później Darwin i jego zwolennicy dowodzili czego innego. Stali na stanowisku, że naturalna selekcja prowadzi do powstawania systemów emergentnych, które nie posiadają centrum dowodzenia i przez to nie dają się sprawnie sterować. Ci, którzy wierzą w nieograniczoną sprawczość człowieka wchodzą w rolę Paley, który miał ludzi za Boga. Myślą zatem, że złożoną gospodarkę globalną da się zaprojektować i sprawować nad nią kontrolę, o ile u jej steru będą właściwi ludzie i idee. Czujemy się jednak bardzo zakłopotani, kiedy próbujemy coś zmienić, a to nam nie wychodzi. Wszelkie kapitalistyczne, neoliberalne, socjalistyczne, „architektury monetarne” to lingwistyczne twory, które coraz mniej wspierają nas w próbach kontroli systemu. Nie wchodząc w szczegóły o nieodwracalności tych procesów, czy mnóstwa praktycznych problemów związanych z kontrolowanym ujemnym wzrostem, to przyznać trzeba, że siła przekonania o ludzkiej sprawczości jest bardzo podobna do wiary w niezatapialność Titanica.

Nadmienię, że niekontrolowany ujemny wzrost/upadek wprowadziłoby nas w całkowicie nową erę, która odznaczałaby się ograniczoną dostępnością zasobów i skalą ich wykorzystania. Nie bez znaczenia byłby problem składowania odpadów. Musielibyśmy reagować na problemy, których rozwiązanie wymagałoby energii i zasobów, które wcześniej były pod ręką. Przy okazji spadłaby antropogeniczna emisja gazów cieplarnianych, co jest oczywiście dobrą rzeczą, jakkolwiek zmiana klimatu i tak będzie się pogłębiać ze względu na fakt, że gazy te muszą mieć czas, by zmienić stan bezwładnego i złożonego systemu, jakim jest klimat. Niestety, w obliczu tych wydarzeń nie będziemy mogli adekwatnie zareagować, bo nasze zdolności adaptacji będą znacznie ograniczone. W ten sposób realne koszty zmiany klimatu wzrosną w sposób szybszy, niż przewidują to modele klimatyczno-ekonomiczne. Poważnym zagrożeniem, w sytuacji ubóstwa i wymuszonej lokalności, będą nasze próby odpowiedzi na emergentny stres i przesilenie. Lokalne ekosystemy staną się zagrożone, bo będziemy je eksploatować szybciej, niż będą w stanie się odnawiać. Uważam zatem, że jakakolwiek forma zrównoważonej gospodarki jest dość wątpliwa.

Po jakimś czasie niektórzy z nas będą w stanie podtrzymać nieskomplikowaną, stabilną lokalna gospodarkę, przystosowując się tym samym do nowej rzeczywistości. Jestem przekonany, że w takim świecie bez przymusu posiadania, ludzie mają okazję żyć pełniej i w zrównoważony środowiskowo sposób.

AA: Czyli nie możemy po prostu przełączyć się na “zielony” wzrost?

DK: Jeśli mówimy o wzroście, to będzie on oczywiście wymagał energii i zużywania zasobów, to po pierwsze. Po drugie nie unikniemy podążania ścieżką zależności, dlatego nadal będziemy poruszać się w obszarze ograniczeń. Po trzecie, trzeba pamiętać, że technologia nie tworzy energii. Pozwala ją znaleźć, przetwarzać i dystrybuować. Polega na tym, co mamy, a raczej co nam zostało i to niezależnie od tego czy jest to OZE, czy coś innego. Energia, która nam została do podtrzymania rozgrzanego silnika wzrostu jest większym obciążeniem dla gospodarek, bo jest gorszej jakości i daje coraz niższy zwrot energii uzyskanej do energii zainwestowanej (EROEI). Zresztą, co rozumiemy przez sformułowanie “przełączyć”? Dla mnie sugeruje on wystarczający poziom wiedzy i kontroli nad czymś takim jak globalna gospodarka. Nie mamy ani jednego, ani drugiego. “Przełączenie” oznacza szybką transformację, która w swej naturze jest procesem wymagającym czasu (rewolucje energetyczne potrzebują dekad) i zależy od nieustannego współdziałania elementów układanki, jaką jest globalna gospodarka oraz wszystkich systemów krytycznych wchodzących w jej skład.

Musimy też pamiętać, że rozwiązywanie problemów w złożonym społeczeństwie wiąże się z malejącą marginalną stopą zwrotu. Nowe rozwiązania wymagają więcej i więcej naukowych, finansowych i społecznych wysiłków, ekonomi skali i zasobów. Problemy te nie istnieją w próżni. One są składową naszej globalnej i współzależnej gospodarki. Na przykład najmniejsza cząstka – elektron – odkryta w ostatniej dekadzie XIX wieku została odkryta przez Thompsona na stole laboratoryjnym. Obecnie potrzeba 10 tysięcy doktorów różnych dziedzin, 27 kilometrowego bardzo zaawansowanego technologicznie tunelu oraz międzynarodowego współdziałania, także w obszarze finansowania, żeby dowieść istnienia Bozonu Higgsa. Odkrycie penicyliny w latach dwudziestych minionego wieku, mierzone dzisiejszą wartością pieniądza kosztowało tyle co nic, a było przecież rewolucją. Dzisiaj wydajemy setki milionów euro, żeby udoskonalać niszowe farmaceutyki. Tak więc pokonanie wzrostu zielonym wzrostem wciąż wymagać będzie rosnącego kosztu. To cena, którą trzeba płacić za rozwiązywanie problemów, które są coraz bardziej złożone. Pamiętajmy, że wszystkie one wymagają zużycia energii i przepływu zasobów, a branże je reprezentujące również mają do czynienia z malejącą marginalną stopą zwrotu.

Ostatecznie zabraknie nam czasu na transformację. Konsekwencjami przekroczenia granic wzrostu są złożone globalne systemy (finansowy, monetarny, łańcuch dostaw, fabryki, infrastruktura, dostęp do zasobów i ich przetwarzanie, zdolności adaptacyjne społeczeństw) potrzebne do innowacji, produkcji i wdrażania w skali, która zaczyna je obciążać, w której tracą odporność i ostatecznie załamują się. W takim przypadku zielony wzrost wymyka się nam, ponieważ społecznoekonomiczny porządek załamuje się wprost pod naszymi stopami.

AA: Lepiej mieć jednak zielony wzrost niż businees-as-usual. Zgodzisz się?

Jeśli uznamy to stwierdzenie za słuszne, to inwestowanie w rozwiązania, które wspierają zielony wzrost uczyniłyby nas bardziej odpornymi w przyszłości. Ale tylko w pewnym zakresie, ponieważ to też byłby ciągły wzrost gospodarczy. Będzie trwać tak długo, jak pozwoli mu na to globalna gospodarka.

Posłużmy się przykładem. Jeśli nastąpi kryzys wynikły z załamania się systemu finansowego i w rezultacie zapotrzebowanie na energię elektryczną spadnie o 80%, to prąd z odnawialnych źródeł energii, który trafia do sieci przesyłowej, a który cechuje niestałość dostaw okaże się całkowitym marnotrawstwem. Sieć przesyłowa potrzebuje mocy bazowej, której dostarczają elektrownie konwencjonalne. Zielona energetyka zależy zatem od konwencjonalnej. Przy takim spadku zapotrzebowania inwestycje w OZE okażą się klapą. Dałyby jednak większe korzyści stając się elementem mniejszych, lokalnych sieci przesyłowych, które lepiej radziłyby sobie ze zmiennością dostaw zielonej energii, łagodziły załamanie łańcucha dostaw i zabezpieczały podstawowe usługi na rzecz ludności jak choćby zaopatrzenie w wodę oraz odprowadzanie ścieków. Jednak inwestycje w tego typu projekty nie mają obecnie uzasadnienia ekonomicznego.

Powtórzę zatem. Uważam, że kończy się nam czas na jakikolwiek rodzaj wzrostu.

AA: Nasze społeczeństwa uzależnione są od wzrostu. Jak to wytłumaczysz?

DK: Można spojrzeć na to z różnych perspektyw.

Jesteśmy zamknięci w rozwijającym się, złożonym, zależnym od wzrostu procesie społeczno-ekonomicznym. Nasze zachowania również. Czyni, że mamy pod dostatkiem jedzenia, że korzystamy z prądu, że pijemy czystą wodę, a nasze szpitale przyjmują pacjentów. Zapewnia on, że dobra i usługi krążą po świecie, kreując miejsca pracy i siłę nabywczą. Jak tylko stan globalnej gospodarki pogorszy się, a nasza zdolność adaptacji (w odniesieniu do posiadanych oszczędności, kredytu inwestycyjnego, wpływów podatkowych państwa i zapasów) zostanie wystawiona na ciężką próbę, będziemy musieli (osoby, firmy, państwa) robić wszystko, by pozostać w grze. Porażka będzie wykluczeniem, z którego może nie być już powrotu. Potrzebujemy wzrostu, żeby podtrzymać składowe systemu, od których zależymy. Wzrost zabezpiecza nas przed ryzykiem utraty stabilności systemu i jego rozpadu. Jest tak, jak wcześniej powiedziałem. Musimy kopać głębiej. Nie możemy wyjść z dołka, w którym jesteśmy, przez co stopniowo pozbywamy się odporności na coraz to nowe problemy.

Mamy zatem sytuację, w której system finansowy i monetarny, krytyczne dla działania całości, również wymagają wzrostu. Inne kluczowe dla całości systemy mają większą elastyczność, ale zależą od dwóch pierwszych. Poważne gospodarcze napięcia są dla nich trudnym testem. Całą sprawę utrudniają nam również wszelkie mity, poglądy i założenia, że wzrost jest czymś pewnym. Dla mnie to oczekiwania.

Na szerszym poziomie globalna gospodarka jest autokatalicznym systemem, co oznacza, że stwarza warunki wymagające jej dalszej ekspansji. Jest to proces, który się samoorganizuje, bez głównego architekta i centrum kontroli. W taki sposób ewoluuje ekosystem i tak działa niewidzialna ręka rynku, o której mówił Adam Smith. Na przykład rosnący poziom złożoności zachęca osoby, firmy, instytucje oraz ugrupowania społeczne i polityczne do działania w takiej rzeczywistości. Jeśli mają się utrzymać (społecznie i gospodarczo), to muszą zabezpieczyć swoje miejsce w dynamicznym środowisku, w którym występuje rywalizacja o zasoby, status, wydajność, przepustowość, etc. System o względnie większej złożoności, wielkości i odporności daje, statystycznie rzecz biorąc, większe powodzenie w zapewnieniu mu ciągłości, ale wymaga również większego wkładu energii i surowców. Podkręcenie mocy (energia przypadająca na jednostkę czasu) daje niewątpliwie korzyść systemowi. Jest to zależność między ekonomią i ekologią, którą trzydzieści lat temu dostrzegł Howard Odum. Na poziomie społecznym oznacza, że prawie wszyscy dołączymy do tego pęczniejącego ciasta, zajmiemy szczebelek na rosnącej drabinie wzrostu. Oczywiście pod warunkiem, że jako zbiorowość mamy dostęp do przepływów energii.

Znów posłużę się przykładem. Załóżmy, że mamy paczkę przyjaciół, którzy zakładają organizację inspirowaną dbałością o przyrodę i że postuluje ona przejście do gospodarki końca wzrostu. Jedną z pierwszych rzeczy, które muszą zrobić, to założyć stronę internetową, fanpage na Facebooku, organizować publiczne spotkania, brać udział w sympozjach, zbierać fundusze na działalność naszej organizacji – innymi słowy to, co robimy, wspiera rozwój złożoności. Musimy wpleść się w ten społeczno-ekonomiczny system, ponieważ rywalizujemy o uwagę, żeby nagłośnić, kim jesteśmy i co robimy. Nasze działania wytworzą malutką cegiełkę, drobny element złożonej i przyrastającej w swej skali budowli. Taki rozwój nie jest bez znaczenia dla ekosystemów, ponieważ korzystamy z ich zasobów i po ich przetworzeniu zostawiamy odpady. Wzrost skali wiąże się też z rosnącymi stałymi kosztami operacyjnymi i potrzebą zwiększenia finansowania kolejnych działań. Rezultat jest taki, że nasza organizacja nie pozostaje bez wpływu na rzeczywistość. Wymaga jednak od nas praktykowania określonych zasad. Tym oto sposobem stajemy się elementem sieci współzależności.

Wzrost w tej analizie jest fundamentalną sprawą i ma szersze konotacje niż gospodarka czy ekonomia. Życie zawsze ewoluuje rozwijając cechy, które zapewnią trwałość i reprodukcję w walce o zasoby. Jeśli spojrzymy na dowolny gatunek, to barierą jego ekspansji jest środowisko lub inny gatunek. Na pewno nie raz widzieliśmy stary, niezamieszkany budynek. Nieobecność człowieka wykorzystały w nim trawy, porosty, młode drzewa. Innym przykładem są inwazyjne gatunki, które nie mając naturalnych wrogów mogą doprowadzić istniejący ekosystem do upadku. To, co zapewnia ekosystemom stabilność, to ciągłe interakcje w narzuconych przez środowisko i inne gatunki barierach. Prosty model drapieżnik – roślinożerca pokazuje, jak wpływają na całość obustronne zależności.

Ewoluowaliśmy w niezbyt nam przyjaznym środowisku niedoborów, z tej przyczyny działamy wciąż bardzo instynktownie. Pożądanie/awersja, status, grupy własne i odniesienia, reakcje na bodźce są tego przejawem. 50-80 tysięcy lat temu rozwinęliśmy umiejętność posługiwania się językiem, co umożliwiło nam abstrakcyjne myślenie, uczenie się i wymianę wiedzy, społeczne organizowanie się oraz umiejętność adaptacji, której nie zapewni najszybsza nawet zmiana genetyczna. Nasza zdolność radzenia sobie z problemami znacznie dzięki temu wzrosła. Pozostawała jednak i pozostaje na usługach naszych instynktów. Z tej przyczyny wciąż walczyliśmy z naszymi ograniczeniami. W rezultacie więcej z nas zdołało przetrwać i żyć lepiej od poprzedników. Ukoronowaniem tej walki było ujarzmienie energii zawartej w paliwach kopalnych. Był to początek autokatalitycznego, trwającego już dwieście lat cyklu napędzanego pragnieniem posiadania, innowacją, zwiększaniem się nadwyżek, stratyfikacji społecznej, rosnącej złożoności, wreszcie wzrostu gospodarczego w stopniu przekraczającym wcześniejsze wyobrażenia. Nawet mroczne ostrzeżenia Thomasa Maltusa utrwaliły się w naszej zbiorowe pamięci jedynie jako naukowa ciekawostka minionych epok, która poległa w konfrontacji z przyszłością.

Pożądamy, więc osiągamy kolejne, wyższe poziomy wygody i bezpieczeństwa, przyzwyczajamy się do nich. Czujemy jednak niepokój, kiedy uświadamiamy sobie kolejne braki. Wtedy ponownie wpadamy w wir pożądania. Ponad 2400 lat temu grecki filozof Epikur powiedział:

Tak długo, dopóki nie możemy mieć obiektu naszego pożądania, wart on jest więcej niż wszystko inne. Kiedy jest już nasz, pragniemy następnych.

Te same obserwacje zawarte są w buddyjskich Czterech Szlachetnych Prawdach, które spisano mniej więcej w tym samym czasie w Azji. Instynkty są naszym dziedzictwem ewolucyjnym. Utrwaliły się przez niedostatek i ciągłe zagrożenie życia. Oczywiście istniały dużo wcześniej, zanim współczesny marketing zaczął je eksploatować. Taka już kolej rzeczy, że trudno rezygnujemy z przyzwyczajeń. Dostęp do ciepłej wody, pralka, chirurgia, a nawet telewizja są czymś niepodlegającym dyskusji. Każdy kraj uchodzący za rozwinięty po prostu musi je mieć. Ledwie zauważamy rzeczy, które są dla nas oczywiste. Każdy niemal ekolog, którego znam, a który nawołuje do tego by konsumować mniej, prowadzi życie nieodbiegające znacznie w tym względzie od osoby, która nie zwraca na te sprawy uwagi.

Wzrost i upadek jest bardziej fundamentalnym procesem niż kapitalizm, system monetarny oparty na długu, czy technologiczny rozwój. Wszystkie upadłe dotąd cywilizacje i gatunki, które wymarły, są tego świadectwem. Wzrost i upadek to część nas, element życia.

Ludzie nie czują się komfortowo słuchając narracji ewolucyjnych. Z drugiej strony, nie patrzą na świat według zasad mechanistycznego determinizmu. Statystycznie rzecz ujmując małe, mniej liczne grupy trudniej godzą się z ewolucyjnym widzeniem świata. Steven Pinker w pracy The Better Angels of Our Nature zestawił liczne dowody, że rosnąca zamożność, globalizacja, rozwój państw i ich system prawny, zmiany kulturowe, ekspansja empatii utemperowały naszą skłonność do przemocy. Oczywiście nadal jesteśmy podatni na jej używanie i nie ma podstaw sądzić, że stare nie może wrócić. Nie ma jednak wątpliwości, że ewolucja uczyniła nas milszymi wobec siebie.

Przyjęcie do wiadomości, że nasze zachowania kształtowane są przez te wielkie, złożone procesy prowadzi do akceptacji naszego miejsca w przepięknym gobelinie życia, w tej opowieści, która wciąż się tworzy. Pozwala dostrzec, że dzielimy je z innymi zwierzętami i że nie jesteśmy tak od nich różni, jak myślimy. Sugeruje również, że jako gatunek powinniśmy być dla siebie wyrozumiali. Nie jesteśmy przecież źli czy beznadziejni. Ani jako gatunek, ani jako cywilizacja.

Wywiad z Dawidem Korowiczem. Brno, Czechy. 29 January 2014. Rozmawiał Aleksander Ač.

Alexander Ač posiada tytuł doktora i pracuje w Czeskiej Akademii Nauk. Specjalizuje się w dziedzinie fizjologii roślin. Jego zainteresowania badawcze sięgają też wpływu zmian klimatu na systemy naturalne i społeczno-ekonomiczne, zjawiska peak oil oraz systemów energetycznych oraz ekonomii wyczerpujących się zasobów. Prowadzi również blog “Limits to Growth” i regularnie publikuje artykuły w czasopismach.

Na podst. How to be Trapped: An Interview with David Korowicz, tłum. Krzysztof Giczewski

Podobne wpisy

Więcej w Artykuly