ArtykulyPowiązania

Odliczanie: Oksymoron

Nie co dzień trafia się świetnie napisana, mądra książka, poruszające najistotniejsze problemy świata, do tego po polsku. Wydawnictwo Sonia Draga, we wspólnej serii ze „Światem na Rozdrożu” wydało właśnie książkę „Odliczanie”, napisaną przez Alana Weismana, naukowca, dziennikarza i wykładowcy reportażu (co widać w świetnym języku, jakim napisana jest książka).

Co cztery i pół dnia na Ziemi przybywa milion ludzi, w ciągu roku ponad dwie Polski. Przejęliśmy na swoje potrzeby prawie całą powierzchnię Ziemi, tworząc monokulturę Homo Sapiens. Ludzie wraz ze swoimi zwierzętami hodowlanymi stanowią 97% masy ssaków lądowych – cała reszta, od słoni, nosorożców, zebr, żyraf i lwów po małpy, wiewiórki, szczury i myszy to już tylko 3%. Powierzchnia dostępnych gruntów rolnych już nie rośnie – powierzchnia naszej planety nie może się przecież rozciągnąć. Ile osób jest jeszcze w stanie przyjąć, zanim „pęknie w szwach”? Jak silny powinien być jej ekosystem i które z gatunków roślin oraz zwierząt są niezbędne dla naszego przetrwania?

Poszukując odpowiedzi na te pytania, Alan Weisman odwiedził ponad 20 krajów. Analizował ich kultury, religie i systemy polityczne, by przekonać się, co w ich wierzeniach, historii czy też bieżącej sytuacji może przekonać je, że czasami dla własnego dobra powinny ograniczyć wzrost swojej liczebności. Efektem tej podróży jest wbijający w fotel przegląd, pokazujący czy możliwe jest szybkie, akceptowalne i przystępne kosztowo przywrócenie równowagi pomiędzy mnożącym się gwałtownie Homo Sapiens a Ziemią. Książka daje do myślenia i wytycza drogę ku rozwiązaniom.

Specjalnie dla czytelników Ziemi na Rozdrożu, dzięki uprzejmości Wydawnictwa Sonia Draga, publikujemy fragmenty książki.

Kup „Odliczanie” na stronie Wydawnictwa Sonia Draga.

Fragment książki: „Oksymoron”

W wieku kilkunastu lat Theodore Roosevelt przeczytał O powstawaniu gatunków Karola Darwina i postanowił, że zostanie biologiem zajmującym się badaniem dzikiej przyrody. W Harvardzie jego pasją stały się jednak nauki polityczne, choć i tak wywarł wpływ na biologię, przynajmniej ilościowo zbliżony do ogromnego jakościowego wkładu Darwina w tę naukę. W latach 1903–1909 prezydent Theodore Roosevelt ustanowił 150 obszarów lasów państwowych na terenie Stanów Zjednoczonych, włączając w to 93 utworzone jednego dnia, co dawało łączną powierzchnię rezerwatów równą Francji, Belgii, Holandii i Luksemburgowi razem wziętych. Podwoił również liczbę amerykańskich Parków Narodowych (do dziesięciu; obecnie jest ich pięćdziesiąt dziewięć).

  
W ten sposób pomógł poszerzyć koncepcję biologii dzikiej przyrody, by obejmowała również dziedzinę stosowaną, której nazwę – zarządzanie dziką przyrodą – Darwin określiłby jako oksymoron. Idea głosząca, że coś może być jednocześnie dzikie i zarządzane, odzwierciedla złożoną tożsamość człowieka – zawieszoną, jak określił to francuski filozof Blaise Pascal, gdzieś pomiędzy aniołami i zwierzętami. Niemniej jednak losy wielu gatunków poza naszym własnym zależą teraz od ludzkich gospodarzy i ich umiejętności wypracowania delikatnej równowagi pomiędzy drapieżnikami, zwierzyną, na którą one polują, roślinami i nami.

  
Nie jest to jednak łatwe. Weźmy na przykład jeden z najsłynniejszych epizodów w historii zarządzania dziką przyrodą, jelenia mulaka z płaskowyżu Kaibab w północnej części Wielkiego Kanionu. W 1906 roku prezydent Roosevelt stworzył Park Narodowy Wielkiego Kanionu, aby objąć ochroną jelenie, które skubały rosnące na płaskowyżu Kaibab świerki, osiki, dęby, sosny żółte, pinie oraz jałowce. W tamtym czasie populacja jeleni liczyła około czterech tysięcy osobników. Nowy rezerwat zwiększał ich szansę na przetrwanie poprzez to, że przepędzono stamtąd owce i bydło, które rywalizowały z nimi o ten sam pokarm, oraz przez oferowanie nagród za odstrzelenie pum, wilków, rysiów rudych oraz kojotów, które na nie polowały. Na przestrzeni następnych dekad zabito tysiące drapieżników, a wilki całkowicie wytępiono.

  
W 1913 roku, kiedy Roosevelt pojechał tam polować na pumy, odkrył, że jeleni jest tak wiele, że trzeba by się zastanowić, czy nie wydawać pozwoleń na ich odstrzał dla opanowania ich liczebności. Jednakże nie był już prezydentem, a prawo stworzone przez niego zabraniało zabijania gatunków, które miało ono chronić. W roku 1922 już około pięćdziesięciu do stu tysięcy jeleni mulaków pożerało wszystkie dostępne jagody, żołędzie, młode rośliny oraz obrok, a Służby Leśne obawiały się, że populację tych zwierząt czeka kryzys. Biologowie i specjaliści od zarządzania dziką przyrodą spotkali się, by omówić możliwe działania. Proponowane rozwiązania przewidywały przeniesienie jeleni gdzie indziej, odstrzał selektywny poprzez zalegalizowanie polowań na te zwierzęta oraz niepodejmowanie żadnych działań.

  
Jednakże sprawę komplikowała polityka. Płaskowyż Kaibab podlegał dwóm federalnym jurysdykcjom: narodowemu rezerwatowi dzikich zwierząt oraz nowo utworzonemu Parkowi Narodowemu Wielkiego Kanionu. Każda z tych agend miała inne cele zarządzania – tak samo jak młody stan Arizona, który oznajmił, że trzymanie turystów z dala od Północnej Krawędzi Wielkiego Kanionu po to, by ludzie z bronią mogli wybić atrakcję turystyczną o wielkim porożu, nie wchodzi w rachubę.

  
Rosnącej gwałtownie populacji jeleni przysłużyło się kilkanaście wyjątkowo wilgotnych zim przed rokiem 1918, które przyniosły obfitość soczystych i pożywnych roślin, między innymi z rodzaju Purshia oraz żywopłonu, dzięki czemu łanie miały sporą ilość mleka dla swoich młodych. Później nastąpiło kilka lat normalnych opadów – do wyjątkowo suchego 1924 roku. Wiosennych roślinek było o wiele za mało, a nisko wiszące gałęzie drzew, do których mogły dosięgnąć jelonki, zostały szybko obrane.

  
Tej jesieni, wbrew zarówno amerykańskiej Służbie Parków Narodowych, jak i stanowi Arizona, członkowie Służb Leśnych zajmujący się zarządzaniem dziką przyrodą zwerbowali kowboi na koniach w celu spędzenia tysięcy jeleni mulaków z Północnej Krawędzi w dół Wielkiego Kanionu, a potem na jego drugą stronę. Poza tym, że biorący udział w tej obławie na jelenie w Wielkim Kanionie twórca westernów Zane Grey zdobył rewelacyjny materiał, akcja ta okazała się wielkim fiaskiem. Jedyne, co udowodniła, to to, że dzikie stworzenia nie zachowują się jak potulne udomowione bydło. Następnie Służby Leśne otwarły rezerwat dla myśliwych – kilku aresztowały władze Arizony. Potem nadeszła sroga zima i kryzys, którego wszyscy się obawiali. Około 70% jeleni mulaków z płaskowyżu Kaibab padło z głodu w śniegach Północnej Krawędzi.

  
Dwóch czołowych ekologów dwudziestego wieku, Aldo Leopold oraz Rachel Carson, przywoływało później tragedię, jaka się rozegrała na płaskowyżu Kaibab, aby udowodnić, że drapieżniki są niezbędnym elementem planu natury. Bez tego naturalnego ograniczenia gatunki są skazane na wzrost liczebności aż do momentu, w którym wyjedzą całe swoje naturalne środowisko.

  
Biolog David Brown, profesor Uniwersytetu Stanowego w Arizonie zajmujący się zarządzaniem dziką przyrodą, nie przeczy temu – chociaż, jak dodaje: „Mówienie, że chodzi tylko o drapieżniki, jest uproszczeniem. Czynniki, które ograniczały przyrost liczby pum, nie tyle zredukowały ich liczbę, co zapobiegły ich rozmnożeniu się na taką skalę jak jelenie w wilgotnych latach. Kiedy liczebność jeleni spadła w 1924 roku, wtedy ich populacja zaczęła dążyć w kierunku stabilności. Istniejąca ilość pożywienia pozwalała utrzymać populację, ale nie przyczyniała się do zwiększenia jej liczebności”.

  
W 1940 roku populacja jeleni mulaków z płaskowyżu Kaibab powróciła do stabilnego poziomu, czyli około dziesięciu tysięcy osobników, na jakim utrzymuje się do tej pory dzięki drapieżnikom i kontrolowanemu odstrzałowi. „Chodziło o to” – wyjaśnia Brown – „by zgładzić tyle, żeby populacja nie musiała w przyszłości przechodzić kolejnego kryzysu”.

  
W celu utrzymania stabilności specjaliści od zarządzania dziką przyrodą czasami podnoszą liczebność populacji, na przykład poprzez wysiewanie ulubionych roślin danego gatunku zwierząt lub odżywczych mieszanek roślinnych, bogatych w tłuszcze, węglowodany i białka. Czasami też nawożą sztucznie istniejące albo też usuwają rywalizujące ze sobą rośliny za pomocą środków chwastobójczych lub wypalania kontrolowanego. Jeśli zarządzają zwierzyną łowną, wiosną liczą ogryzione gałązki na roślinach stanowiących zimowe pożywienie, aby określić ilość pozwoleń na odstrzał, jakie wydadzą jesienią. Przy niskich opadach deszczu zapewniają dostęp do wody, napełniając nią koryta lub zbiorniki, a jeśli zajdzie taka potrzeba, stawiają zapory na strumieniach, a nawet tworzą stawy.

  
Rumiana cera Davida Browna potwierdza, że spędził on ponad cztery dekady, pomagając amerykańskiej Służbie Połowu i Dzikiej Przyrody Stanów Zjednoczonych (U.S. Fish and Wildlife Service, FWS) w zajmowaniu się muflonami, łosiami i antylopami widłorogimi. Jest przeciwny takiemu zarządzaniu zasobami wodnymi, ponieważ jak utrzymuje, przystosowane do życia na pustyni zwierzęta kopytne z suszą radzą sobie znacznie lepiej niż polujące na nie drapieżniki. Bardziej martwią go choroby, przeciwko którym dzikie zwierzęta nie nabyły nigdy odporności. „Podobnie było z Indianami, u których nie powstały przeciwciała europejskiej ospy. To nie łowcy trofeów wytępili muflony: zrobiły to choroby udomowionych owiec”. Rozwiązaniem jest trzymanie zwierząt hodowlanych z dala od dzikich, lecz to niestety nigdy nie było proste. „Nawet nie znamy wszystkich przenosicieli chorób: pieski preriowe umierają na zarazę, która prawdopodobnie nie występowała w tym kraju do lat 30. XX w. Fretki umierają na psią nosówkę. Czynnik ten ma prawdopodobnie większe znaczenie, niż przypuszczamy”.

  
Ponieważ handel i transport zacierają granice oceaniczne, które niegdyś oddzielały od siebie różne populacje ludzi, możemy być nawet bardziej podatni na choroby niż przyroda. Zaniepokojeni epidemiolodzy starają się wyprzedzać o krok najnowsze mutacje wirusów Ebola, SARS czy też ptasiej grypy, by nie przemieszczały się pomiędzy kontynentami z taką łatwością, z jaką przeskakują ze zwierząt na nas. Czy możemy wyciągnąć jakąś naukę z zarządzania dziką przyrodą, która byłaby pomocna ludzkości w planowaniu jej własnej przyszłości?

  
„Zdecydowanie nie” – stwierdza Brown. – „Powodem, dla którego ludzie są w stanie zarządzać zwierzętami, jest to, że nasz gatunek góruje nad ich gatunkami. To jednak nie ma odniesienia do zarządzania własnym gatunkiem. Udowodniliśmy już, że jesteśmy do tego zupełnie niezdolni”.

  
Pamięta, że kiedy był w ósmej klasie, zobaczył w podręczniku wyniki spisu ludności z 1940 roku. „Amerykę zamieszkiwało wtedy 120 milionów ludzi. To była rozsądna liczba. Ekonomiści nie byli zadowoleni – nie podnieśliśmy się jeszcze całkowicie po wielkim kryzysie – ale mieliśmy zerowy przyrost ludności bez jakichkolwiek konfliktów z religią. Doprowadzili do tego ekonomiści. Była to po prostu komfortowa sytuacja: niewielu imigrantów, ponieważ brakowało dla nich pracy, i niewielka średnia liczebność rodziny”.

  
Potem wybuchła II wojna światowa. „Tak jak w przypadku zarządzania populacją jeleni, zawsze znajdzie się coś, co pokrzyżuje plany. Wojna dobiegła końca i pierwszą rzeczą, jaką próbowaliśmy zrobić, było uzupełnienie naszej populacji. I nie zadowalała nas już zrównoważona gospodarka: chcieliśmy wzrostu. Chęć wzrostu mamy zapisaną w naszym DNA. To samo dotyczy stad jeleni mulaków z płaskowyżu Kaibab albo wilków z Yellowstone. To część naszego procesu biologicznego. Dobrze byłoby osiągnąć optymalną dla naszej planety liczbę ludzi i utrzymać ten poziom. Ale kto zdoła to zrobić?”

  
W 1924 roku, mówi Brown, jelenie z płaskowyżu Kaibab były już straszliwie wychudzone. Jelonki umierały lub rodziły się martwe, a łanie nie zachodziły w ciążę. Była to tragiczna sytuacja, ale zwierzęta te musiały umrzeć, by równowaga umożliwiająca egzystencję mogła się odrodzić. Wyobraźcie sobie, że mielibyśmy spróbować tego samego z ludźmi.

  
„Próby zarządzania ludzką populacją są kompletnie bezsensowne. Jeśli pojedziemy do Darfuru, zobaczymy głodujących ludzi i damy im jedzenie, ich wskaźnik płodności ponownie pójdzie w górę. Haiti nawiedziło trzęsienie ziemi. Wieziemy tam jedzenie i pomoc, a przyrost mieszkańców się odnawia”. Kręci głową na myśl o tej niedorzeczności: uzupełnianie populacji prowadzi nieuchronnie do powrotu cierpienia.

  
„Wiadomo to już od setek lat, ale czy wpływa to na zmianę naszego zachowania? Nie. Ponieważ nie możemy powiedzieć: »olać Haiti, to miejsce i tak jest już przegrane, więc zablokujemy próby dostarczenia tam żywności, bo jest to wbrew interesom tamtejszych mieszkańców«. W sytuacjach krytycznych mamy tendencję do zapewniania jedzenia. To właśnie robimy”.

  
Idea hodowania rodzaju ludzkiego niczym zwierzyny łownej lub żywego inwentarza przeraża na wielu poziomach – moralnym, religijnym i filozoficznym, nie wspominając już o prawnym. Sugestia, aby zastosować zasady zarządzania dzikimi zwierzętami wobec naszego własnego gatunku, przywołuje potworne wizje ludzi odstrzeliwanych selektywnie jak jelenie. Pomimo że zwykle nie pamiętamy zbyt dobrze historii, próby przerzedzenia naszych szeregów – znane też pod nazwą ludobójstwa – należą do jednych z najtrudniej wymazywalnych wspomnień.

  
I choć pragniemy dostać się do nieba, jak zauważa Pascal, nadal jesteśmy ssakami, które tak jak inne ziemskie stworzenia potrzebują pożywienia i wody – czyli zasobów, których teraz już nam brakuje. Z mórz wyskrobujemy niemal resztki z dna, nasze gleby są podtrzymywane przy życiu za pomocą środków chemicznych, a nasze rzeki są zanieczyszczone i wysychają. Kruszymy i wyciskamy skały, kopiemy w dnach zimnych mórz i rozszczepiamy atomy w ryzykownych miejscach, ponieważ te łatwe do pozyskania paliwa już niemal się wyczerpały. Podobnie jak jelenie z płaskowyżu Kaibab, każdy gatunek w historii biologii, który przerósł swoją bazę surowcową, doświadczył kryzysu populacji – kryzysu, który czasem okazywał się tragiczny dla całego gatunku. W świecie rozciągniętym do granic możliwości żyjemy już obecnie na terenie rezerwatu, a nie w bezkresnej dziczy. Aby przeżyć i zachować dziedzictwo naszego gatunku, musimy się przystosować.

  
Oznacza to nieuchronnie – musimy mieć nadzieję, że nastąpi to w sposób humanitarny i pozbawiony przemocy – stopniowe zmniejszanie naszej liczby. Alternatywę stanowi pozwolenie naturze – tej nowej naturze, którą nieuważnie stworzyliśmy na własne podobieństwo – by zrobiła to za nas.

  
W jaki sposób może ona tego dokonać? Prawdopodobnie na wiele następujących po sobie lawinowo sposobów…

Tu już ostatni publikowany na Ziemi na Rozdrożu fragment „Odliczania”. Jeśli zainteresowała Cię ta książka, kupisz ją na stronie Wydawnictwa Sonia Draga. Polecam, Marcin Popkiewicz.

Podobne wpisy

Więcej w Artykuly