Brytyjski rząd jako pierwszy na świecie zacznie na serio propagować samochody elektryczne – będzie płacił ich właścicielom.
Słyszymy od lat, że auta z napędem elektrycznym są przyszłością zatłoczonych i zatruwanych spalinami miast. Ale dotąd nie przełamano ich słabości: krótkiego zasięgu, wysokiej ceny, uciążliwej eksploatacji. Elektryczne auta uważano więc za ekstrawagancję. Rząd Gordona Browna chce to zmienić.
Plan „elektryfikacji” brytyjskich ulic ogłosili wczoraj ministrowie transportu Geoff Hoon i gospodarki Peter Mandelson. Żeby zademonstrować, że to nie mrzonki, przejechali się minicooperem na baterie po szkockim torze rajdowym w Dunfermline.
Plan polega na połączeniu zachęt dla kierowców i przemysłu oraz inwestycji w infrastrukturę. Opiera się na statystyce – 60 proc. jazd samochodem na Wyspach odbywa się w aglomeracjach, a przeciętna trasa to nie więcej niż 40 km, czyli zasięg jednego ładowania akumulatorów.
Od 2011 r. Brytyjczycy dostaną od państwa dopłaty od 2 do 5 tys. funtów, o ile kupią auto elektryczne bądź hybrydowe. Dziś zaledwie co tysięczne z 26 mln aut na brytyjskich drogach ma taki napęd. Plan może objąć 50 tys. osób.
Zielona strategia Browna przewiduje też 100 mln funtów dla brytyjskiego przemysłu na badania i produkcję ekologicznych aut oraz 20 mln funtów dla miast, by rozwijały sieć stacji ładowania akumulatorów.
Plan wart w całości 250 mln funtów pomoże zredukować emisję dwutlenku węgla o jedną czwartą do 2020 r., a do 2050 r. – o 80 proc.
Rząd Partii Pracy nie jest osamotniony. Podobne pomysły mają torysi, którzy zapewne przejmą władzę w 2010 r. Tydzień temu burmistrz Londynu – konserwatysta Boris Johnson – ogłosił ambitny plan: Londyn stanie się europejską stolicą elektrycznych samochodów. Za kilkanaście lat ma ich jeździć po mieście 100 tys., a punktów ładowania elektrycznych aut w całej aglomeracji ma być 25 tys.
więcej w